Anderson kontra Anderson

Noszą to samo nazwisko, chociaż nie są spokrewnieni i nigdy się nie poznali. W swoich nowych filmach obaj podróżują w świat sprzed kilkudziesięciu lat, lecz inaczej. W „Kochankach z Księżyca" Wes Anderson patrzy na ten świat z nostalgią: był słodko-gorzki, ale piękny, bo uporządkowany i klarowny. Paul Thomas Anderson w „Mistrzu" sugeruje coś przeciwnego – to po wojnie rzeczywistość stała się chaotyczna, niemożliwa do ogarnięcia. Czyli współczesna.

Publikacja: 11.11.2012 18:00

* * * *

„Mistrz"

, reż. Paul


Thomas Anderson,


USA 2012, Gutek Film,


137 min

Początek „Kochanków z Księżyca" przypomina zaproszenie do zabawy, w której dzieci budują sobie model świata w miniaturze. Kamera przesuwa się po kolejnych piętrach i pokojach domu dziewczynki o imieniu Suzy niczym po domku dla lalek. Zauważamy jej braci, rodziców i coraz więcej detali. Stół, bujany fotel, lornetka: wszystkie te elementy trzeba na siebie nałożyć, jak się nakłada instrumenty (informuje w tle audycja muzyczna), by powstała symfonia. Za chwilę ekscentryczny narrator powie, że mamy rok 1965, pokaże na mapie fikcyjną wyspę, gdzie wszystko jest logiczne, przejrzyste. Zarazem prawdziwe i bajkowe.

W „Mistrzu" odwrotnie: nic przejrzyste być nie chce. Zagadkowa jest już pierwsza scena – główny bohater Freddie (niezwykle „fizyczna" rola Joaquina Phoenixa) w towarzystwie kolegów udaje seks z wyrzeźbioną w piasku figurą nagiej kobiety. Przed chwilą zszedł z jednego statku, za moment wejdzie na następny. Skończyła się wojna, zaczął się powojenny chaos. I taki jest film Paula Thomasa Andersona: porwany, przeskakujący z jednego epizodu do następnego, zmuszający widza, by z tych urywków, scen, obrazów, detali tworzył sobie fabułę niejako na własną rękę.

Ameryka w pogoni za autorytetem

Tytułowego „mistrza", Lancastera Dodda, gra na przemian demoniczny i bezradny, cyniczny i pogubiony Philip Seymour Hoffman. Nawet jeśli doszukać można się w nim – jak plotkowano jeszcze przed premierą – cech L. Rona Hubbarda, założyciela scjentologii, to postać ufikcyjniona: guru, który otacza się bezwzględnymi wyznawcami i organizuje niemal mistyczne sesje pozwalające docierać do swoich poprzednich wcieleń. Przede wszystkim jednak showman, samozwańczy mędrzec, który sprzedaje bajki, bo jego główna misja to uwodzić innych.

Uwiedziony zostaje również Freddie. Esencją filmu Paula Thomasa Andersona jest właśnie perwersyjna relacja prostego, złamanego wojną i życiem, zwierzęcego w odruchach wyrzutka bez swojego miejsca w świecie i jego nauczyciela – intelektualisty, manipulatora, który w swoim uczniu – trochę synu, trochę służącym, trochę bodyguardem – zobaczy kogoś, kim sam chciałby być.

Perwersja tej relacji polega na tym, że chociaż Freddie nie wierzy w pretensjonalne, parafilozoficzne i parareligijne idee szefa sekty, zarazem całkowicie ufa mistrzowi, poddaje się mu jak niewolnik. Od Freddie'ego uzależniony jest też Dodd: ten nieokrzesany chojrak jest dla niego większym wyzwaniem niż rzesze pokornych wyznawców. Co dla Paula Thomasa Andersona staje się pretekstem, by opowiedzieć o Ameryce: pogubionej, rozpaczliwie szukającej ratunku w autorytecie, gotowej pójść za kimś, kto powie, jak żyć i co myśleć.

Schować się w... kinie

„Jeśli kiedyś nauczysz się żyć bez mistrza, któremu służysz, daj nam znać, bo będziesz pierwszą taką osobą na świecie" – mówi do Freddie'ego Dodd. Bo w „Mistrzu" wolność jest iluzją – wszyscy funkcjonujemy w szponach jakiejś władzy, przejmujemy cudze myśli, wierzenia, idee. Tymczasem drugi z Andersonów, Wes, w „Kochankach z Księżyca" wierzy (albo udaje, że wierzy) w sytuację odwrotną: wobec chorej rzeczywistości, wobec tych, którzy nami sterują, można się zbuntować i żyć po swojemu. A przynajmniej trzeba się starać.

„Jesteś zdrajczynią naszej rodziny!" – rzuci do Suzy jej brat, na co ta odpowie: „I dobrze. Chcę nią być!". Właśnie dlatego Suzy razem z Samem – para buntowników, jakich niby było wielu – uciekają. Mają 12 lat, ale wierzą, że będą się kochać już na zawsze. Ona zostawia infantylnego ojca (Bill Murray), matkę (Frances McDormand) zdradzającą męża z policjantem (Bruce Willis) i codzienną nudę. On porzuca kolegów skautów uważających go za dziwaka i perspektywę powrotu do rodziny zastępczej, która – jak się okaże – wcale go nie chce. Mają namiot, kilka przedmiotów niezbędnych skautowi do przetrwania, sporo przygodowych książek. I ruszają przed siebie.

Gonią ich policja i szafująca groźbą elektrowstrząsów „opieka społeczna" uosobiona przez Tildę Swinton. Zaczną ingerować w ich przygody pioruny i huragany. Ale Suzy i Sam wydają się na wszystko odporni – nic ich zniszczyć nie może. Co nie znaczy, że „Kochankowie..." są błahą komedyjką z happy endem. Przeciwnie: Suzy i Sam to nadwrażliwcy notorycznie zderzani z okrucieństwem życia, które będzie ich „terroryzować" już zawsze. Ale reżyser daje im – a raczej nam, widzom – schronienie. Czyli wizjonersko i matematycznie rozpisany mikrokosmos zwany – kinem.

* * * * *

„Kochankowie z Księżyca",
reż. Wes Anderson,
USA 2012, Kino Świat,
94 min

Mistrz arogancji w ekscentrycznym przebraniu

Kiedy dwa lata temu „Vanity Fair" opublikowało zestawienie najlepszych filmów dekady, pierwsze miejsce zajęło w nim „Aż poleje się krew" Paula Thomasa, a szóste – „Genialny klan" Wesa. Co nie znaczy, że ich pozycja w amerykańskim kinie nie jest kompletnie inna.

Filmy Paula Thomasa dostały 14 nominacji do Oscara, w tym dwie statuetki, a filmy Wesa – nominacji ledwie trzy. Pierwszy uważany jest za geniusza, współczesnego Stanleya Kubricka i Roberta Altmana, najlepszego żyjącego reżysera świata (według „Guardiana"). Drugi co prawda namaszczony został przez Martina Scorsese na swojego następcę, ale to wciąż twórca znacznie bardziej niszowy, artysta ekscentryk uwielbiany głównie przez swoich fanów.

W pewnym sensie są jak ogień i woda. Paul Thomas od dziecka niemal skazany był na sukces – wychowywał się w Kalifornii, a jego ojciec Ernie, aktor i lektor ABC, prowadził telewizyjny cykl prezentujący horrory, które nie tylko zapowiadał (często w ekscentrycznych przebraniach i charakteryzacjach), ale też przerywał w środku emisji swoimi komentarzami i żartami. Anderson znał wszystkich, których znać powinien, i wyrastał bez kompleksów. Przystojny mistrz arogancji (w jego wywiadach sprzed lat krytykował wszystkich oraz chętnie używał słowa „fuck") i bywalec salonów: kiedy związany był z wokalistką Fioną Apple (wyreżyserował kilka jej klipów), nazywano ich „najseksowniejszą parą celebrytów lat 90.".

Dziś mieszka w Los Angeles – przy luksusowej San Fernando Valley. Od lat jego partnerką jest aktorka Maya Rudolph, skądinąd córka producenta filmowego i piosenkarki Minnie Riperton. Mają trójkę dzieci – o każdej z kolejnych ciąż Rudolph informowała przecież w telewizyjnych wywiadach. Dojrzał, spoważniał, częściej przyznaje: „nie wiem" – mówią jego przyjaciele. Ale wciąż nietrudno wyprowadzić go z równowagi. Gdy zapytałem go, czy to prawda, że pokazał „Mistrza" na prywatnym pokazie Tomowi Cruise'owi, pierwszemu scjentologowi Hollywood, żachnął się: „A jak pan myśli? Proszę być wdzięczny, że pozwolę panu jeszcze dalej ze mną rozmawiać!".

Szarmancki dandys z innej epoki

Wes to biegun przeciwny – zwykły, chorobliwie nieśmiały chłopak z Teksasu, który całe dzieciństwo marzył o posmakowaniu wielkiego świata, czyli Nowego Jorku. Być może w ogóle nie zostałby reżyserem, gdyby na uniwersytecie w Austin nie spotkał późniejszego aktora Owena Wilsona, z którym stali się najbliższymi przyjaciółmi i napisali razem pierwszy scenariusz: Wilson studiował anglistykę, Anderson – filozofię.

Jest jak szarmancki dandys z innej epoki: długie włosy, ubrania jak z lat 40., specyficzny, łagodny ton głosu i młodzieńcza twarz (choć jest rok starszy od Paula Thomasa, wygląda na co najmniej 10 lat młodszego). Stał się mistrzem ekscentrycznych, niepodrabialnych reklamówek, do których angażowali go m.in. producenci belgijskiego piwa, japońskich telefonów i Hyundaia (w jednej z nich wystąpił sam Brad Pitt), ale budżety jego filmów są co najmniej dwa razy mniejsze niż twórcy „Magnolii" („Mistrz" kosztował 32 mln dol., „Kochankowie..." – 16).

Wes kręci zresztą zawsze w kręgu przyjaciół (najważniejsi z nich to Roman Coppola, brat Sofii i syn Francisa Forda, oraz Jason Schwartzman). Siadają razem w kafejce, godzinami dyskutują, po czym Wes znika, bo musi „pobyć sam i zebrać myśli". W ten sposób pracowali w Paryżu nad „Marią Antoniną" Sofii Coppoli, co Andersonowi tak się spodobało, że postanowił przeprowadzić się do francuskiej stolicy na stałe i zamieszkać na Montparnassie (to z tego mieszkania zdalnie sterował londyńską produkcją „Fantastycznego Pana Lisa").

O Schwartzmanie Wes powiedział kiedyś: „Nie wiem, kto w tym związku jest dziewczyną, a kto chłopakiem". Przy „Kochankach..." codziennym towarzyszem stał się Coppola: „Pracowaliśmy razem cały dzień, a wieczorem opowiadaliśmy sobie, co ugotowaliśmy dla naszych dziewczyn". Bo „Kochanków..." Anderson dedykował Juman Malouf, pisarce i autorce książek dla dzieci, swojej wieloletniej partnerce („Bywa niewiarygodnie krytyczna, ale zawsze jest moją pierwszą publicznością"). „To ona pokazała mi, jak szczęśliwy może być związek i jaka może być siła miłości" – wyznał niedawno Wes. A jeszcze dwa lata temu opowiadał z goryczą: „Poświęciłem dla kina wiele: skończyłem 40 lat i nie mam dzieci – a pewnie bym miał, gdybym nie żył ciągle swoimi filmami".

„Mistrz"

, reż. Paul

Pozostało 100% artykułu
Film
Nie żyje aktor Bernard Hill. Miał 79 lat
Film
Mastercard OFF CAMERA: Kobiety wygrywają
Film
Rekomendacje filmowe: Komedia z Ryanem Goslingiem lub dramat o samobójstwie nastolatka
Film
Cannes 2024: Złota Palma dla Meryl Streep
Film
Mohammad Rasoulof represjonowany. Władze Iranu chcą, by wycofał film z Cannes
Materiał Promocyjny
20 lat Polski Wschodniej w Unii Europejskiej