Bernardo Bertolucci uczy się żyć na nowo

O wielkim reżyserze świat przypomniał sobie, gdy na wózku inwalidzkim odbierał na początku grudnia Europejską Nagrodę Filmową za całokształt twórczości. To artysta, który nie może żyć bez kina

Publikacja: 15.12.2012 16:06

Bernardo Bertolucci uczy się żyć na nowo

Foto: ROL

Z zaokrągloną twarzą, w nasuniętym na czoło kapeluszu wyglądał trochę jak Federico Fellini. Ale po nagrodę nie mógł wejść o własnych siłach. Od czasu nieudanej operacji kręgosłupa jest sparaliżowany.

W filmie „Ja i ty", który Bernardo Bertolucci nakręcił w tym roku, czuje się jego własny ból. Zamknięty w sobie, introwertyczny nastolatek mówi matce, że wyjeżdża na szkolną wycieczkę, a w rzeczywistości zamyka się w małym mieszkaniu w piwnicy. Tam dołącza do niego starsza przyrodnia siostra, która nie ma co ze sobą zrobić. Podobne poczucie izolacji i odcięcia od świata towarzyszy ostatnio Bertolucciemu. Kiedyś niezwykle ruchliwy, wiecznie w biegu, nieustannie w podróży, teraz bardzo przeżywa swoją niepełnosprawność. Uczy się żyć na nowo.

Nie ukrywa, że praca nad „Ja i ty" tchnęła w niego nadzieję. Przecież zawsze deklarował: „Marzę o tym, żeby żyć filmami, myśleć filmami, jeść filmami, śnić filmami. Tak jak poeta żyje, myśli, je i śni poezją".

Wielka miłość do Godarda

Jest jednym z największych artystów filmowych XX wieku. Urodził się w 1940 roku, był synem poety i krytyka filmowego Attilio Bertolucciego, wielkiego przyjaciela Pasoliniego. W dorosłość wchodził w latach 60. W roku 1968 miał 27 lat i jak mówi, ten czas był dla niego niezwykłym doświadczeniem. Mieszały się ze sobą polityka, młodzieżowy bunt, ogromne pragnienie wolności, seks, muzyka, sztuka i jego największa miłość – kino.

– Mojemu pokoleniu film towarzyszył na co dzień – opowiadał mi kiedyś w rozmowie. – Otwierał oczy, wyostrzał wrażliwość. Dla nas kino nie było lustrem życia. Raczej życie było lustrem kina. Oddychaliśmy ruchomymi obrazami jak powietrzem i wariowaliśmy na punkcie francuskiej Nowej Fali. Dzisiaj można o tym opowiadać anegdoty. Ja sam swój pierwszy film zrobiłem mając 21 lat. I na konferencji prasowej oświadczyłem jak kompletny idiota: „Ta rozmowa będzie się odbywała po francusku". Nonsens. Byliśmy Włochami, wszystko działo się w Rzymie. A ja na pytania „Dlaczego?", całkiem poważnie odpowiedziałem: „Bo francuski jest językiem kina". Recenzenci wściekli się, i mieli rację. Ale ja naprawdę czułem się wtedy pokrzywdzony przez los, że nie urodziłem się we Francji. Byłem zakochany w Jeanie-Lucu Godardzie. Za zrobienie jednego ujęcia w jego stylu oddałbym życie.

A jednak Bertolucci poszedł własną drogą. Jest reżyserem, który nie daje się zaszufladkować i nie odcina kuponów od dawnych dzieł.

– W pewnym momencie świadomie narzuciłem sobie dyscyplinę szukania nowych form i treści – powiedział mi w wywiadzie. – Zawsze bałem się naśladowania samego siebie. Kiedy kończę film, przewracam stronę w książce życia i rzucam się w coś nowego. Lubię ryzyko i mam ogromną potrzebę odnawiania się.

Homo politicus

Od swej debiutanckiej „Kostuchy" podejmował tematy trudne i drażliwe. Przyglądał się burżuazyjnemu społeczeństwu, nieobce były mu rozrachunki z faszyzmem i wielkie epickie przedsięwzięcia. Miał 32 lata, gdy na motywach prozy Alberta Moravii nakręcił filozoficzno-historiozoficznego „Konformistę".

Opowiedział w tym filmie historię młodego mężczyzny, który żyjąc z wyniesionym z wczesnej młodości poczuciem winy za śmierć człowieka, próbuje za wszelką cenę dopasować się do obowiązujących społecznych norm. W okresie rządów Mussoliniego staje się faszystą, który w czasie własnej podróży poślubnej ma w Paryżu wykonać wyrok na dysydencie, swoim dawnym profesorze. W wydanej w 1951 roku powieści Moravia konformistę uśmiercił. 20 lat później Bertolucci wiedział, że nie może tego zrobić.

Z faszystowską historią Włoch rozliczał się też w „Strategii pająka", a wreszcie w „Wieku XX". Bohaterami tego pięciogodzinnego filmu byli dwaj mężczyźni urodzeni w tym samym dniu, w 1901 roku, w wiejskim majątku. Jeden jako syn właściciela, drugi – najemnego robotnika.

W ich losach odbiło się 45 lat historii Włoch, podzielonych społecznie, przeżywających dwie wojny. Film wyraźnie odbijał marksistowskie przekonania reżysera, co spowodowało konflikt między nim a producentami i studiem. Z lewicowych przekonań sam Bertolucci zaczął wycofywać się dziesięć lat później, w filmie „Tragedia śmiesznego człowieka".

Włoski mistrz był zafascynowany Freudem, intrygowała go psychoanaliza, co można było wyczuć już w „Konformiście". Interesowały go kameralne opowieści o ludziach, którzy starają się wyłamać z ograniczających ich norm, uciec od samotności, odnaleźć wspólny język, choćby był to tylko język ciała jak w skandalizującym „Ostatnim tangu w Paryżu".

Słynny obraz z Marlonem Brando i Marią Schneider zapoczątkował falę studyjnych filmów erotycznych, który rozwijała potem m.in. Catherine Breillat. Ale „Ostatnie tango w Paryżu", choć pokazywało relacje nieznajomych oparte na ostrym seksie, w rzeczywistości było krzykiem ludzi łaknących bliskości.

Bertolucci sam czuł się coraz bardziej wypalony. – Byłem rozczarowany własnym krajem – przyznaje. – W latach 80. we Włoszech z jednej strony czuło się ekonomiczny boom, z drugiej zaś cynizm i polityczną korupcję. Musiałem uciekać.

Przez kilkanaście lat szukał inspiracji na Dalekim Wschodzie i w Afryce, realizując trzy filmy: wielki polityczny fresk, który zdobył dziewięć Oscarów – „Ostatni cesarz", niosące katharsis „Pod osłoną nieba" oraz lekko rozczarowującą bajkę o poszukiwaniu sensu życia „Mały Budda".

– To było cudowne odkrywanie kultur, o których przedtem niewiele wiedziałem – przyznawał. – Zakochałem się w sięgającej czterech tysięcy lat chińskiej tradycji. Odkryłem dla siebie buddyzm, który uważam za filozofię nieprawdopodobnie nowoczesną. Obcowanie przez trzy lata z tybetańskimi lamami pozwoliło mi wyluzować się i nabrać dystansu.

Bolesne zderzenia z losem

Lata 90. przyniosły we Włoszech antykorupcyjne procesy „czystych rąk". Bertolucci uznał więc, że nadszedł czas, by wrócić do ojczyzny. Ale czuł, że zbyt długo był poza krajem, by wypowiadać się na tematy społeczne czy polityczne. Nakręcił nostalgiczny obraz „Ukryte pragnienia" – opowieść o młodej Amerykance, która przyjeżdża do Toskanii, by tam odkryć rodzinną tajemnicę. Obraz bardzo piękny i pełen poezji, w którym Bertolucci opowiadał o miłości i przyjaźni, o młodości i starości, o codzienności i sztuce. Ale już w „Marzycielach" cofnął się do roku 1968. Nieprzypadkowo.

– Młodej generacji zostały ukradzione wartości, które dla nas były ważne – opowiadał mi w wywiadzie. – We Włoszech obserwuję dzieciaki nastawione wyłącznie na konsumpcję, które myśląc o przyszłości, mówią: „Założę własny biznes, dostanę się do wielkiej międzynarodowej firmy, będę pracować w RAI, MediaSet albo Sky TV". Młodzi ludzie w ogóle nie mają pamięci historycznej. Jeśli w wyborach mogli głosować na neofaszystów, to znaczy, że po prostu nie rozumieją, czym był faszyzm. Żyją w stanie amnezji. Moje pokolenie wiedziało wszystko o II wojnie wojnie światowej, o latach 20. we Włoszech, narodzinach nazizmu.

Bertolucci opowiadał też z pewnym zdumieniem, że kiedy podczas castingu do „Marzycieli" pytał młodych ludzi o 1968 rok, w ich oczach widział pustkę.

– A przecież to są dzieci tych, którzy w latach 60. wychodzili na barykady – komentował. – Dlaczego im nie opowiadamy o przeszłości? Zrozumieliśmy, że rewolucja jest iluzją? Czy zadecydował strach, że przez własne dzieci zostaniemy potraktowani tak, jak kiedyś sami potraktowaliśmy naszych rodziców? Nie wiem, ale ta biała plama to straszny historyczny błąd. I niesprawiedliwość historii. Bo te dzieciaki nie wiedzą, że można mieć marzenia.

Sam Bernardo Bertolucci z młodości wyniósł przeświadczenie, że następnego dnia można obudzić się w innej rzeczywistości. Wiarę w utopię, rewolucję, w to, że można wywrócić porządek świata, przykroić go do własnych pragnień. I na tym polega jego siła jako artysty.

Mimo wszelkich rozczarowań i bolesnych zderzeń z losem ta wiara stale się w nim tli. To ona pozwoliła mu wjechać na inwalidzkim wózku na plan, by z widzami podzielić się swoim bólem. Kto wie, być może doda mu jeszcze sił, by dokończył dzieło swojego życia, realizując zapowiadaną kiedyś drugą część „Wieku  XX"?

Z zaokrągloną twarzą, w nasuniętym na czoło kapeluszu wyglądał trochę jak Federico Fellini. Ale po nagrodę nie mógł wejść o własnych siłach. Od czasu nieudanej operacji kręgosłupa jest sparaliżowany.

W filmie „Ja i ty", który Bernardo Bertolucci nakręcił w tym roku, czuje się jego własny ból. Zamknięty w sobie, introwertyczny nastolatek mówi matce, że wyjeżdża na szkolną wycieczkę, a w rzeczywistości zamyka się w małym mieszkaniu w piwnicy. Tam dołącza do niego starsza przyrodnia siostra, która nie ma co ze sobą zrobić. Podobne poczucie izolacji i odcięcia od świata towarzyszy ostatnio Bertolucciemu. Kiedyś niezwykle ruchliwy, wiecznie w biegu, nieustannie w podróży, teraz bardzo przeżywa swoją niepełnosprawność. Uczy się żyć na nowo.

Pozostało 90% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów