Jak fryzjer pomógł filmowi

Aktor i reżyser opowiada Barbarze Hollender o „Casanovie po przejściach” i Woodym Allenie.

Publikacja: 10.05.2014 16:00

Woody Allen i John Turturro w „Casanovie po przejściach”. Film już w kinach. John Turturro (rocznik

Woody Allen i John Turturro w „Casanovie po przejściach”. Film już w kinach. John Turturro (rocznik 1957) jest aktorem teatralnym, filmowym i reżyserem. Był gościem ostatniej edycji festiwialu Camerimage, w trakcie którego udzielił wywiadu „Rz”

Foto: kino świat

Rz: To pytanie zadają pewnie panu wszyscy: jak udało się panu zaangażować Woody'ego Allena? On nie występuje zazwyczaj w filmach innych reżyserów, a i w swoich pojawia się coraz rzadziej.

John Turturro:

Napisałem scenariusz „Casanovy po przejściach" i dostarczyłem mu go, zresztą dzięki wstawiennictwu naszego wspólnego fryzjera. Po jakimś czasie, ku mojemu zaskoczeniu, Allen się odezwał. Powiedział, że propozycja go interesuje. Pod warunkiem, że tekst musi zostać dopracowany, gdyż nie zagra w niczym, co jest poniżej pewnego poziomu. Pisałem kolejne wersje, a on odsyłał mi je z uwagami w stylu „To mało śmieszne" albo „Mogłoby być lepiej". Dążył do tego, żeby dialogi czy żarty były bardziej wyrafinowane. I w końcu powiedział: „Tak".

Zobacz galerię zdjęć

Na planie był aktorem czy próbował reżyserować?

Jeszcze zanim wyszliśmy na plan, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. Woody powierzył mi nawet swoją sztukę, którą wyreżyserowałem w teatrze. Gdy dostaliśmy pieniądze na film, najpierw przeprowadziliśmy razem casting. Woody był surowym i tajemniczym egzaminatorem. W czasie prób nie odzywał się, tylko robił na kartce notatki i podsuwał mi je do przeczytania. To musiało trochę kandydatów, a zwłaszcza kandydatki, peszyć. Dlatego starałem się być dla nich szczególnie miły. W końcu sam jestem aktorem, wiem, jak bardzo stresujące są wszelkie przesłuchania. Ale na planie Allen zajmował się już tylko własną rolą. Był bardzo profesjonalny, choć sam nie uważa się za wielkiego aktora. Zawsze dobrze przygotowany, znał tekst, miał przemyślane sytuacje, a jednocześnie chętnie improwizował. I od razu zaznaczył, że nigdy nie będzie próbował reżyserować: „To twój film. Powiedz, co mam robić, a będę to robił". Byłem zdziwiony, jak dobrze współpracował z dziećmi, z którymi miał wspólne sceny. Kiedyś w czasie ujęcia jeden z chłopaków nastąpił mu na nogę. „Dlaczego to zrobiłeś?" – spytał Woody. „Bo zapomniałeś powiedzieć linijki dialogu – odpowiedział chłopiec. – Ale wy jesteście głupi!". Zamarłem. A Allen tylko się uśmiechnął: „Dziękuję, że mi to powiedziałeś, młody człowieku".

W „Casanowie po przejściach" wystąpił pan obok Allena. Trudno się gra we własnych filmach?

Nie. Przecież już Chaplin to robił. Dzisiaj po obu stronach kamery stają Clint Eastwood, Mel Gibson i wielu innych. Woody żartuje, że to  korzystna sytuacja, bo nie traci się czasu na rozmowy z aktorem. On sam wie, czego oczekuje od niego reżyser.

„Casanova po przejściach" jest produkcją niezależną. To opowieść o dwóch starszych facetach, którzy średnio radzą sobie w życiu.

Pojechaliśmy z tym filmem do Toronto i sprzedaliśmy go do kilku krajów, ale wiele tytułów takiego szczęścia nie ma. Tymczasem niezależna produkcja to zabawa cudzymi pieniędzmi, a także kilkoma latami własnego życia. Kości zostają rzucone i trzeba brnąć dalej, wziąć na siebie odpowiedzialność. Będzie dobrze albo nie. Trzeba być odważnym, żeby w to wejść.

Na początku kariery, jako aktor, grał pan głównie w produkcjach niezależnych.

Ale to były inne czasy. Bardzo dużo występowałem wtedy w teatrze. I nagle pojawiły się możliwości zagrania u świetnych reżyserów, takich jak Cimino, Spike Lee czy bracia Coen. Nie dostawałem wtedy ról w wielkich produkcjach hollywoodzkich, ale też nie byłem nimi specjalnie zainteresowany. Kochałem filmy europejskie, szukałem podobnej finezji w kinie amerykańskim.

I odwrócił się pan od superprodukcji. Nigdy pan tego nie żałował?

Nie. W latach 80. zaproponowano mi rolę w „Moonstruck". Odmówiłem. Zagrał ją potem Nicolas Cage i został wielką gwiazdą. Ale wcale nie żałowałem. W następnej dekadzie odrzuciłem też propozycję z „Facetów w czerni". Nie chciałem się wiązać z takim hollywoodzkim przebojem na kilka lat. Wiadomo przecież było, że ten film doczeka się sequela.

Ale w 2007 roku pojawił się pan w „Transformersach", a potem jeszcze w dwóch kolejnych częściach tej serii.

Pani myśli, że dla pieniędzy? Oczywiście, każdy w pewnym momencie chce dobrze żyć, zwłaszcza gdy ma dzieci. Ale wtedy już mogłem sobie na to pozwolić. Wiedziałem, kim jestem, więc mogłem się w kinie zabawić. I nawet bardzo mi się to spodobało. Zresztą taka wielka produkcja to dla aktora mojego pokolenia niebywała lekcja. Gra w filmie z efektami specjalnymi rządzi się własnymi prawami. Młode chłopaki, takie jak Shia LaBeouf, fantastycznie sobie z nowymi technikami radzą. Ja się ich uczyłem każdego dnia. Ale było fajnie.

Jak wybiera pan role dzisiaj?

Jest coraz trudniej. Zawsze kochałem produkcje może nie bardzo komercyjne, ale za to ambitne i interesujące. Ich twórcy nie mieli do dyspozycji wielkiego budżetu, jednak wystarczającego, by pracować w warunkach profesjonalnych i nie rezygnować ze swoich wizji. Dziś problem polega na tym, że w dobie pokryzysowej niemal zniknęło kino środka. Robi się filmy maleńkie, za grosze, albo produkcje obliczone na kasę. Brakuje wszystkiego, co zawsze mieściło się pomiędzy. I co mi tak bardzo odpowiadało. To zresztą powód, dla którego coraz więcej znakomitych reżyserów i aktorów ucieka do telewizji.

A pan też o tym myśli?

Oczywiście. Nigdy nie przepadałem za telewizją, nie zaangażowałem się do żadnej opery mydlanej ani innego długiego serialu, bo nie wytrwałbym w nim. Zwyczajnie bym się zanudził. Przyjmowałem tam najwyżej role epizodyczne. Tak jakbym grał w jednym filmie. Ale teraz wszystko jest inaczej. Świat się zmienił, sztuka się zmieniła. Wielkie studia zamieniły się w korporacje, a HBO robi świetne filmy. Ale w kinie też czasem można jeszcze się przebić. „Casanova po przejściach" jest tego dowodem. W końcu zrobiliśmy ten film tak, jak chcieliśmy, nie ulegając żadnym naciskom.

Woody Allen, Martin Scorsese, Spike Lee kochają Manhattan czy Brooklyn. Pan też ten film nakręcił w Nowym Jorku. Co jest w tym mieście tak fascynującego?

Woody już w naszej pierwszej rozmowie zastrzegł: „Zagram w twoim filmie, jeśli zrobisz go w Nowym Jorku. Nie chce mi się stąd ruszać, tu mam rodzinę, mieszkanie, kawiarnie, które lubię. Wyjeżdżam w świat, żeby pracować, ale tylko w lecie". To był pierwszy powód, dla którego wybraliśmy to miasto. Ale były i inne. W Nowym Jorku stale jeszcze można znaleźć małe kwiaciarnie i księgarnie, sklepiki z płytami i antykwariaty, choć nie jest im łatwo się utrzymać. Mój przyjaciel niedawno zbankrutował, stracił swą małą księgarenkę, bo nie był w stanie zapłacić wysokiego czynszu. Dlatego pomyślałem: „Ta metropolia pasuje do historii starego bukinisty oraz kwiaciarza, którzy za wszelką cenę usiłują się utrzymać na powierzchni". Poza tym to miasto jest kotłem, w którym wymieszani są ludzie wszelkich narodowości i ras, mówiący różnymi językami, zamożni i ubodzy. Dlatego zdecydowałem się na kręcenie w Nowym Jorku, choć jest to znacznie droższe niż gdzie indziej.

Urodził się pan w Brooklynie, tam pan mieszka. Ale należy pan do rodziny o włoskim rodowodzie, w Neapolu zrobił pan przed kilkoma laty film „Passione". Te włoskie korzenie są ważne? Oczywiście. Zawsze były. Wielokrotnie pracowałem we Włoszech, m.in. z Francesco Rosim. Mój operator Marco Pontecorvo czy montażyści Daniele Cipriani i Simona Paggi są włoskiego pochodzenia. W czasie pracy we Włoszech odkrywam, ile mam w sobie cech typowo włoskich, obcych kulturze amerykańskiej. Ale w ogóle lubię Europę. Wracam tu często, chętnie gram u europejskich reżyserów. Nie mówiąc o tym, że kino to międzynarodowy biznes. Nawet pracując w filmie kręconym w Los Angeles, często otoczony jestem Europejczykami.

Dzisiaj lepiej czuje się pan na planie jako aktor czy reżyser?

Jeśli nie musiałbym zarabiać pieniędzy, to rzadko występowałbym u innych. Wybierałbym tylko scenariusze, które mnie naprawdę zafascynują. Poza tym robiłbym własne projekty. A w przerwach siedziałbym sobie w kawiarni, czytał i pił dobre espresso. Tak, właśnie espresso. Widzi pani, to te włoskie korzenie!

Gorzka komedia, czyli uniwersalny wymiar emocji

Wbrew billboardom reklamującym „Casanovę po przejściach" (niefortunny polski tytuł nijak się ma do oryginalnego „Fading Gigolo") jako najnowsze dzieło Woody'ego Allena to  nie jest jego film. Owszem, gra w nim ważną rolę, a niektóre sytuacje i dialogi mogłyby śmiało zaistnieć i w jego filmach, ale całość wymyślił i zrealizował John Turturro.

I nie próbuje naśladować mistrza. Ten znakomity aktor, najbardziej znany z mrocznych ról w filmach braci Coenów, nie jest debiutantem w reżyserskim fachu, to już jego piąty obraz. I najbardziej udany. Na pozór to tylko komedia, choć chwilami gorzka, wykorzystująca z wdziękiem popkulturowy status kolejnego allenowskiego neurotyka. Ale Turturro udało się coś więcej: przekonująco pokazał uniwersalny wymiar emocji i uczuć bohaterów bez względu na dzielące ich różnice etniczne, religijne czy seksualne.

Zbankrutowany właściciel  antykwariatu Murray (Allen), by podreperować  sytuację materialną, namawia swego nieśmiałego przyjaciela florystę Fioravante (Turturro)  na spotkanie ze swą znudzoną małżeńskim seksem dermatolożką (Sharon Stone). Oczywiście nie za darmo, z czego Murray jako alfons z przypadku zabierze swoją dolę. Mimo wcześniejszych oporów interes obu panów kwitnie, pieniądze płyną (łącznie z napiwkami, z których Murray także zabiera swoje 50 procent), aż do spotkania z wdową po ortodoksyjnym rabinie i matką szóstki dzieci, która nigdy dotąd nie zaznała pocałunku. Randka z Avigal (Vanessa Paradis) całkowicie odmieni życie dwojga zagubionych w Nowym Jorku samotników.

—Marek Sadowski

Rz: To pytanie zadają pewnie panu wszyscy: jak udało się panu zaangażować Woody'ego Allena? On nie występuje zazwyczaj w filmach innych reżyserów, a i w swoich pojawia się coraz rzadziej.

John Turturro:

Pozostało 98% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów