Trudno znaleźć bohaterkę barwniejszą niż Gertrude Bell. Jednak Werner Herzog zamiast pasjonującego filmu o nowoczesnej, intrygującej, wolnej kobiecie zaserwował widzom kiepski romans z kiepską Nicole Kidman.
Gertrude Bell urodziła się w 1868 roku w rodzinie zamożnych brytyjskich przemysłowców, z wyróżnieniem skończyła studia w Oksfordzie, bywała na dworze królewskim. Po dyplomie pół roku spędziła w Teheranie u wuja, który był tam ambasadorem. Ten wyjazd zmienił jej życie. Bell zakochała się w skromnym pracowniku ambasady, ale jej wybranek – niechętnie zresztą widziany przez rodzinę – zmarł na zapalenie płuc.
Bell usamodzielniła się i zaczęła prowadzić niezwykłe życie. Była pisarką, tłumaczką, archeologiem, alpinistką (uwielbiała góry), podróżniczką, działaczką Czerwonego Krzyża, wreszcie politykiem. Niektórzy uważali, że również szpiegiem. Nazywano ją córką pustyni, spotykała się z szejkami, stale wracała na Bliski Wschód. Na początku XX w. odegrała ważną rolę w kształtowaniu się tam nowego ładu politycznego, wspierała ruchy niepodległościowe w Iraku.
Tymczasem „Królowa pustyni" to historia dwóch nieszczęśliwych romansów Bell. Pokazanych tak, że można by ten film przerobić na niedzielną telenowelę. Pasjonująca polityka niknie tu wśród miłosnych perturbacji i pisanych z pustyni listów. „Jestem tylko kobietą, która tęskni za swoim mężczyzną" – wzdycha bohaterka. Szkoda, że w filmie Herzoga to prawda. Na dodatek osiągana na siłę.
48-letnia Nicole Kidman twarz ma tak ponaciąganą operacjami plastycznymi, że choć wygląda młodo, przypomina na ekranie plastikową lalkę bez wyrazu. Herzog ściągnął z niej siermiężne stroje podróżnika narażonego na przeciwności natury, ubrał w koronki, zadbał o makijaż. Na niewiele się to zdało, bo między nią a filmowymi partnerami Jamesem Franco i Damianem Lewisem i tak nie ma żadnej chemii. Sceny erotyczne przypominają bardziej zajęcia z WF niż miłość. Z ekranu leje się filmowa grafomania. Trudno też uwierzyć „ślicznej" Kidman, gdy zaczyna uprawiać politykę.