[b] [link=http://blog.rp.pl/blog/2009/12/07/lukasz-wilkowicz-banki-nie-beda-mikolajami/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Nie było w tym żadnego szczególnego niebezpieczeństwa – kredyt nie był właściwie żadnym obciążeniem dla osób, które go spłacały. Po kilku miesiącach o kredycie można było zapomnieć.
Teraz sytuacja w gospodarce jest zupełnie inna, a kolejki po kredyty ustawiają się jeszcze większe. Jak to możliwe?
Pierwsze wyjaśnienie, jakie przychodzi do głowy, to właśnie słaba kondycja finansowa rodzin. Przyzwyczajenie do życia na przedkryzysowym poziomie jest tak silne, że jesteśmy gotowi zapożyczyć się, by ten poziom utrzymać choćby przez kilka świątecznych dni. Sprzyja temu fakt, że przez wiele lat sklepy (oczywiście z przyzwoleniem banków) skutecznie nauczyły nas tego, iż kredyty są na "zero procent".
Ale tak, jak w rzeczywistości nic niekosztujących kredytów nie ma (w ostateczności koszty może ponieść ktoś inny niż klient, na przykład sklep, któremu zależy na zwiększeniu sprzedaży, albo bank, który w przyszłości chce zarobić na otwarciu kolejnego rachunku). Nie ma też kredytów dla osób, co do których banki uznają, że pożyczonych pieniędzy nie oddadzą.