W 2005 r. pan Stanisław pożyczył w PKO BP 10 tys. zł. Kredyt miał być spłacony przez pięć lat. Jak wynika z przedstawionej nam dokumentacji, przez pierwsze dwa lata klient nie miał z tym żadnych problemów.
– W styczniu 2008 r. dostałem zawiadomienie, że w 2007 r. powstała niedopłata. Chodziło o kilkadziesiąt złotych – opowiada czytelnik. – Natychmiast skontaktowałem się z oddziałem banku. Pracownik poinformował mnie, że zmieniło się oprocentowanie pożyczki. A to oznacza, że powinienem płacić wyższe raty. Miałem być o tym powiadomiony listownie dużo wcześniej. Problem w tym, że do mnie żadna korespondencja z banku nie dotarła. Okazało się, że listy były wysyłane na adres, którego w ogóle nie podałem w umowie o pożyczkę.
Przedstawiciele banku poradzili klientowi, by od razu uregulował zaległości. Tak też zrobił. – Wysokość odsetek musiałem wyliczyć sam, bo w banku nie chcieli mi dać harmonogramu spłaty z poprzedniego roku – wspomina pan Stanisław.
Przez kilka kolejnych miesięcy klient płacił wyższe raty. – W czerwcu 2008 r., kiedy byłem w szpitalu, dotarły do mnie kolejne zawiadomienia o niedopłacie. Wysłałem do banku żonę, ale odesłano ją z kwitkiem, twierdząc, że nie może mnie reprezentować – opowiada czytelnik. – Wysłałem więc do banku pisemną reklamację. Argumentowałem, że zaległości już dawno uregulowałem. A teraz na bieżąco spłacam raty według wyższego oprocentowania.
Bank twierdził jednak, że klient wciąż ma niedopłatę. Okazało się, że z comiesięcznych rat pokrywane były koszty monitów wysyłanych do pana Stanisława. Tyle tylko, że monity te do niego nie docierały.