Rz: Polska uniknęła kryzysu 2008 – 2009, jednak tak jak inne kraje poniosła koszty związane ze spowolnieniem. Czy można oszacować, jak duże one były?
Dariusz Filar: Podtrzymuję pogląd, że od 2007 roku rozwijały się w gospodarce światowej dwa negatywne zjawiska. Zjawiska równoległe, nakładające się na siebie i wzajemnie na siebie oddziałujące, ale jednak cechujące się istotną odrębnością. Z jednej strony mieliśmy do czynienia z kryzysem rynków finansowych, którego pierwsze wyraźne objawy wystąpiły na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych, a później w wielu instytucjach finansowych, które z tym rynkiem były związane. Z drugiej strony obserwowaliśmy od 2007 roku kształtowanie się recesji, a więc spadkowej fazy w kolejnym cyklu koniunkturalnym. Recesja dobiegła końca (chociaż ożywienie, które po niej nadeszło, okazało się słabsze niż w poprzednich cyklach), natomiast kryzys finansowy trwa, tyle że uległ przepoczwarzeniu – obecnie najbardziej widoczny jest w finansach publicznych wielu krajów i w konsekwencji na globalnym rynku obligacji rządowych.
Polska uniknęła kryzysu rynków finansowych, bo polski sektor bankowy okazał się zdrowszy niż w wielu innych krajach świata; nie nagromadził toksycznych aktywów, nie przeszedł przez nadmierny boom kredytowy i nie utracił zaufania deponentów. Do sektora bankowego rząd polski – całkiem inaczej niż rządy wielu krajów – nie musiał dołożyć nawet złotego. Wystarczające okazały się działania NBP (zwiększenie płynności sektora poprzez wcześniejszy wykup długoterminowych obligacji i uruchomienie swapów walutowych). Natomiast globalna recesja znalazła wyraźne odbicie w spowolnieniu polskiej gospodarki. Jeśli na jednym wykresie umieścimy kwartalne wskaźniki wzrostu gospodarczego w Polsce i strefie euro, to zauważymy, że obie krzywe są niemal równoległe – pierwszy kwartał 2007 roku, na który przypadł szczyt koniunktury w Europie, odpowiadał kwartałowi najwyższego wzrostu PKB w Polsce, a pierwszy kwartał 2009 roku, na który przypadło dno koniunkturalne w Europie, był również kwartałem najniższego wzrostu w Polsce. To, że nasze wskaźniki jedynie uległy obniżeniu, a nie przybrały postaci ujemnej, wynikało ze specyficznych cech naszej gospodarki – silnej konsumpcji indywidualnej, inwestycji pobudzanych przez intensywniejsze wykorzystanie funduszy unijnych i stosunkowej odporności eksportu na słabnący popyt za granicą (między innymi w związku z deprecjacją złotego).
Czy gdyby nasz rząd podejmował podobne kroki do zachodnich krajów, dziś sytuacja naszej gospodarki byłaby inna?
Rządy, które odpowiedziały na recesję znacznym zwiększeniem wydatków publicznych i powiększeniem deficytów budżetowych, borykają się dzisiaj z głębokim kryzysem finansów publicznych. Powściągliwość rządu polskiego w tym zakresie nie uchroniła nas przed pogorszeniem relacji między deficytem sektora finansów publicznych i PKB (w 2010 roku wskaźnik sięgnął 7,9 proc.), ale też nie dopuściła do jeszcze bardziej znaczącego pogorszenia równowagi gospodarki. Dzięki temu nie utraciliśmy zaufania jako pożyczkobiorcy i rentowność polskich obligacji nie tylko cechuje się znaczną stabilnością, ale też okresowo kształtuje się korzystniej niż w wielu bogatszych krajach Europy.