Na dworze 26 stopni, a ja wychodzę w końcu w długich lnianych spodniach i przewiewnym (ale nie przezroczystym!) T-shircie. Na wszelki wypadek zarzucam rozpinaną bluzę. W ciągu czterech lat pobytu w Mexico City nauczyłam się, że o bezpieczeństwie w dużej mierze decyduje strój. Jeśli nie chcę być zaczepiana, nie chcę być napastowana, muszę o tym pomyśleć przed wyjściem z domu.
Nawet bardzo dobra znajomość hiszpańskiego i ciemne włosy nie przekonają Meksykanów, że w moich żyłach płynie latynoska krew. Jestem dla nich przybyszem z Europy, czyli naiwną turystką, której można doliczyć do rachunku kilka peso, patrząc przy tym nieco bezczelnie w oczy i zasypując niewyszukanymi komplementami.
I mimo że zawsze będę gringo, przy odrobinie wysiłku udaje mi się te meksykańskie obyczaje zrozumieć i do nich dostosować.
[srodtytul]Taksówkę omiń szerokim łukiem[/srodtytul]
Taksówki z zasady nie łapie się na ulicy. Wprawdzie statystyki pokazują, że w ostatnich latach zwiększyło się bezpieczeństwo podróżujących, ale mimo wszystko nieprzyjemne zdarzenia nie są rzadkością. Taksówkarze często współpracują z drobnymi przestępcami. Biały człowiek, nazywany pogardliwie gringo (według jednej z wersji określenie to pochodzi od okrzyku „Green go!” do ubranych w zielone mundury Amerykanów, którzy przybyli do Meksyku podczas wojny 1846 – 1848 r., w której wyniku kraj utracił ponad połowę terytorium, w tym dzisiejsze stany Teksas i Kalifornię), to dla kieszonkowców i rabusiów idealna ofiara: bogaty turysta, któremu ze względu na nieznajomość języka nawet nie uda się złożyć zeznań na policji. Do tego komu miałby się poskarżyć, skoro policja jest leniwa i skorumpowana.