W marcu 1986 roku Microsoft zakończył swój pierwszy dzień jako spółka publiczna z kapitalizacją 780 mln dol. W ciągu kolejnych 13 lat jego wartość wzrosła ponad 700-krotnie, co w 1999 roku uczyniło z Billa Gatesa najbogatszego człowieka, z majątkiem wartym 101 mld dol. Kiedy Facebook wszedł w piątek na giełdę, jego kapitalizacja z łatwością przekroczyła 100 mld dol., przynosząc założycielowi Markowi Zuckerbergowi ponad 18 mld dol. To blisko 50 razy więcej, niż był wart Gates po IPO Microsoftu.
Dzień wypłaty dla założycieli Facebooka powinien być świętem liberalnej demokracji. Zamiast tego spowodował dwa rodzaje obaw. Oba sugerują, że Ameryka najlepsze dni ma już za sobą.
Blady facet w łazience
Pierwsza obawa jest taka, że innowacyjne centrum Ameryki Dolina Krzemowa jest ponownie przegrzane. Dowód: w ubiegłym miesiącu Facebook zaoferował własne akcje i nieco gotówki (w sumie 1 mld dol.) za Instagram, istniejącą od dwóch lat firmę, która zatrudnia 11 pracowników i nie ma żadnych przychodów. Tydzień później inny start-up z Doliny Krzemowej, pod nazwą Splunk, który sprytnie podpiął się pod dwa najmodniejsze trendy ostatniej dekady – informatykę chmurową i wielkie centra danych – wszedł na giełdę z wyceną 1,5 mld dol., choć jego sprzedaż w ubiegłym roku wyniosła zaledwie 121 mln dol. Akcjonariusze rzucili się na Splunka i podbili cenę z 17 dol. z IPO do 37 dol. w ciągu dwóch pierwszych dni notowań. Jeżeli to nie jest bańka spekulacyjna, to co nią jest?
Druga obawa polega na tym, że tylko określonego typu firmy bogacą się w gospodarce Obamy. To przedsiębiorstwa tworzące algorytmy – kawałki kodów oprogramowania sprytnie połączone ze sobą, by stworzyć system operacyjny na iPhone'a, sieć społecznościową LinkedIn lub schemat systemu transakcji na własny rachunek.
Algorytmiczną Armię stworzyła grupa nieco surrealistycznych facetów pokroju Zuckerberga. To zazwyczaj bladzi mężczyźni z dziwnie płaskimi głosami i błędnymi spojrzeniami, którzy podczas roadshow przed IPO wolą się ukryć w łazience.