Po tym, jak w ostatnich latach stopa bezrobocia spadła z 20 proc. do poniżej 10 proc. (a według metodologii unijnej nawet poniżej 7 proc.), dziś ekonomiści wskazują, że nad Wisłą liczba osób bez pracy znów może zacząć wzrastać.
Jednym z pierwszych wskaźników nadchodzącej dekoniunktury jest spadek zamówień ze strony europejskich kontrahentów. Właśnie do krajów Unii trafia blisko 80 proc. polskiego eksportu. Dlatego, gdy niektóre kraje już popadły w recesję, a w kraju, który jest największym odbiorcą produktów z Polski – czyli w Niemczech – wzrostu gospodarczego może w ogóle nie być, firmy wysyłające towary poza nasze granice pierwsze mogą zacząć zwalniać pracowników. To właśnie sytuację w przedsiębiorstwach produkujących meble czy części samochodowe trzeba traktować jako barometr koniunktury. Już teraz narzekają one na ograniczenie zamówień z zagranicy. I właśnie w tym sektorze najwcześniej pojawi się ryzyko zwolnień.
Z punktu widzenia gospodarki ważne jest, że rynek pracownika zmieni się znów w rynek pracodawcy. Spowoduje to ograniczenie wzrostu wynagrodzeń, który nie był pozytywny dla gospodarki. Do niedawna firmy podejmowały decyzje o podwyżkach pod groźbą odejścia pracowników lub strajku. Teraz wrócą czasy, gdy przy zatrudnianiu znów będzie się brać pod uwagę rachunek finansowy.
Nadchodzący czas spowolnienia i groźba wzrostu bezrobocia powinny zmobilizować rząd do dużo bardziej aktywnego wykorzystania środków z Unii Europejskiej. Trzeba w końcu naprawdę budować drogi, a nie wiecznie przygotowywać kolejne plany. Podobnie jest z funduszami dla przedsiębiorców, którzy ciągle czekają na uruchomienie odpowiednich programów.
To właśnie masowe wykorzystanie środków z UE, także na inwestycje związane z Euro 2012, są najważniejszą - jeżeli nie jedyną – szansą, by 20-procentowe bezrobocie pozostało tylko wspomnieniem z przeszłości.