Wszystko wskazuje na to, że 2016 r. rząd PiS zakończy z lepszym wynikiem niż rząd PO. Deficyt całego sektora finansów publicznych ma wynieść 2,4 proc. PKB – szacują ekonomiści. W roku 2015 r., który trzeba zaliczyć na konto PO, było nieco więcej – 2,6 proc. PKB. Nie spełniły się więc czarne scenariusze opozycji, że PiS w ciągu roku „puści nas z torbami" i zrujnuje państwo.
Wizja katastrofy wiązała się z wdrożeniem w życie sztandarowej obietnicy wyborczej Prawa i Sprawiedliwości – programu 500+. Jego koszty tylko w 2016 r. szacowane są na ponad 17 mld zł i wydawało się, że budżet państwa nie jest w stanie takiego ciężaru udźwignąć. A jednak udźwignął, i ma się całkiem nieźle. Jak to się udało? Z jednej strony pomogły nadzwyczajne dochody – 9,2 mld zł ze sprzedaży aukcji LTE oraz 7,9 mld zł zysku z NBP (razem daje to 17,1 mld zł). Z drugiej – pseudooszczędności po stronie wydatków związane z nikłą aktywnością inwestycyjną jednostek rządowych.
Zbierają się czarne chmury
Budżet na 2017 r. jest jeszcze bardziej napięty niż ten na 2016 r., ale katastrofa raczej nam nie grozi. Napięcie rodzi m.in. konieczność sfinansowania programu 500+ już w pełnej wysokości (23 mld zł) oraz efektów obniżenia wieku emerytalnego od października (choć resort finansów szacuje je tylko na 0,7 mld zł), podniesienie minimalnej emerytury do 1 tys. zł i minimalnego wynagrodzenia do 2 tys. zł (bo osoby z minimalną płacą też pracują w rządowej administracji), podwyżki płac dla budżetówki itp.
By pokryć wszystkie budżetowe wydatki, trzeba będzie pożyczyć prawie 60 mld zł. Tyle właśnie ma wynieść deficyt budżetu w 2017 r., co byłoby rekordowo dużą dziurą w kasie państwa (w 2010 r. było 44,6 mld zł). Ale to nie wszystko, spięcie się budżetu zależeć też będzie od efektywności działań aparatu skarbowego. Bo uszczelnienie sytemu podatkowego, walka z przestępczością podatkową (szczególnie w zakresie VAT) oraz nieuprawnioną optymalizacją (szczególnie w zakresie CIT), ma przynieść w sumie 10 mld zł. To bardzo duża kwota i jedno z największych zagrożeń. Bo jeśli się nie uda pozyskać takich pieniędzy, rząd mógłby sięgnąć po najcięższą broń i np. podnieść podatki wszystkim.
Ryzykiem dla finansów publicznych jest też... ożywienie inwestycyjne w samorządach. To pewien paradoks, bo właśnie inwestycyjny boom jest tym, na co gospodarka oraz wicepremier, minister rozwoju i finansów Mateusz Morawiecki czekają najbardziej. Jeśli jednak samorządy zaczną na gwałt wydawać pieniądze na rozwój, w ich budżetach pojawi się spory deficyt, tymczasem plany rządu żadnej lokalnej dziury nie uwzględniają.