Kilkanaście lat trwało, zanim znalazły się pieniądze na wylanie asfaltu, którego jednak i tak nie starczyło na całą długość drogi. Skargi mieszkańców na niewiele się zdały – samorządowcy rozkładają ręce: nie ma funduszy.

Podobne tłumaczenie stosują przy wypłatach odszkodowań za prywatne grunty, zarezerwowane pod budowę dróg. Jeśli nie ma za co ich budować, to po co płacić za coś, co – owszem zaplanowano – ale nie wiadomo, kiedy powstanie. Tylko dlaczego tracić mają właściciele ziemi? W dodatku podwójnie – bo wartość ich nieruchomości po wyrysowaniu na niej drogi gwałtownie spadła, jeśli w ogóle ktokolwiek zdecyduje się ją jeszcze kupić. Sytuacji nie uratuje też zamiana planu zagospodarowania i rezygnacja z budowy, bo wtedy może się za parę lat okazać, że drogi nie będzie już gdzie przeprowadzić. Jak rozwiązać problem w sytuacji, gdy rząd chciałby jeszcze bardziej ograniczyć możliwości zadłużania się samorządów?

Może sprywatyzować także miejskie drogi dojazdowe, postawić bramki i pobierać haracz za wjazd na nie? Już słyszę głosy oburzenia – tak nie można, to nie autostrada! Ale nie płacić za „naznaczone" w planie grunty też nie można. Jedynymi rozwiązaniami wydają się więc planowanie z głową i jeszcze większa dbałość o samorządowe finanse oraz poprawa sposobu gospodarowania nimi. To, że kołderka jest za krótka, wszyscy wiemy, ale trzeba się nauczyć odpowiednio ją naciągać.