Powiedzenie: „co jest dobre dla General Motors, jest dobre dla Stanów Zjednoczonych”, straciło na aktualności. Wiadomo natomiast, że to, co jest złe dla GM, z pewnością jest złe dla tego nadal najbogatszego kraju na świecie.
Cięcia, cięcia, cięcia. Tak wygląda strategia prezesa General Motors Ricka Wagonera, o której mówi, że jest bardzo agresywna. Mniej pracowników, mniej modeli, mniej fabryk i oszczędzanie na wszystkim, co nie jest niezbędne do utrzymania pozycji na rynku.
Powody kryzysu w amerykańskiej motoryzacji są oczywiste: ucieczka kierowców od paliwożernych aut, ale przede wszystkim kryzys finansowy i na rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych. Ludzie, którzy normalnie co dwa, trzy lata zmieniali auto, nawet nie myślą o kupnie nowego, kiedy grozi im utrata domu.
General Motors stoi na krawędzi bankructwa – uważa amerykański bank inwestycyjny Merrill Lynch. Nie może być inaczej, skoro ubiegły rok koncern zakończył stratą w wysokości 37 mld dolarów. Akcjonariusze GM, który mimo to pozostał największym koncernem motoryzacyjnym na świecie, stracili już połowę wartości swoich papierów. Akcje GM stoją najniżej od 54 lat. Obligacje emitowane przez koncern w poszukiwaniu gotówki określane są jako rynkowe śmiecie i kupują je najczęściej inwestorzy, którzy bawią się ryzykiem. Zdaniem analityków GM potrzebuje dzisiaj od 5 do 15 mld dolarów tylko na samo odwrócenie niekorzystnych tendencji. Te pieniądze koncern musi częściowo pożyczyć na rynku, resztę zaś może pozyskać, jedynie renegocjując wypłaty dla zwalnianych pracowników i wpłaty na reformowane fundusze emerytalne i opieki zdrowotnej.
Tyle że dla GM kryzys nie jest niczym nowym. Trudności finansowe i rynkowe przeżywa po raz trzeci, chociaż jest to bez wątpienia najpoważniejszy kryzys w 100-letniej historii koncernu. W 1910 r. sądzono, że szanse na bankructwo są jak 4 do 6. W 1970 r. pół na pół, teraz ta groźba jest jeszcze większa. Kryzys jest tak poważny ze względu na to, jak w tym czasie GM się rozwinął.