Dowodem na to są wydruki odczytu pięciu metanomierzy zainstalowanych w rejonie ściany V, w której w piątek doszło do zapalenia metanu. Zabezpieczyła je już katowicka prokuratura.
Kilka dni przed tragedią niebezpieczna ilość metanu w tej ścianie gromadziła się w kilku miejscach. Czujniki wskazywały zagrożenie, przerywano prace, a górników wycofywano. To w tej kopalni nic dziwnego – Wujek-Śląsk ma czwarty, najwyższy stopień zagrożenia metanowego – mówi Andrzej Bielecki, główny inżynier kopalni Wujek-Śląsk. Podkreśla, że reagowano prawidłowo i zgodnie z procedurami.
Tymczasem – jak wynika z informacji „Rz” – kilka minut przed piątkową tragedią urządzenia nie wskazywały, że gaz może się zapalić. Zarejestrowały, że metan jest w normie pozwalającej górnikom pracować w tym rejonie – poniżej 1 i 2 proc. Dopiero dokładnie o 10.15 – a więc w chwili zapalenia się gazu – wskaźniki metanomierzy nagle podskoczyły do 8 – 10 proc. W tym momencie zadziałały prawidłowo – przesłały informację, prąd został odcięty.
Nadal nie wiadomo, czy najpierw pojawiło się wysokie stężenie, czy też zapalenie, ani w którym dokładnie miejscu 230-metrowego korytarza. Wyjaśnia to specjalna komisja powołana przez Wyższy Urząd Górniczy.
W czasie gdy doszło do wybuchu, nad bezpieczeństwem pracujących tam 38 górników czuwało trzech górników z uprawnieniami ratowników górniczych, odpowiedzialnych m.in. za wentylację chodnika i działanie metanomierzy, tak by gaz nie gromadził się w jednym miejscu (m.in. nadsztygar z działu wentylacji i elektryk). Na kwadrans przed tragedią pojawił się czwarty ratownik. Miał zmienić kolegę. Nie zdążył. Wszyscy zginęli.