Ministrowie finansów i szefowie banków centralnych siedmiu potęg świata należących do G7 zorganizowali wczoraj pilną telekonferencję, żeby porozmawiać o hiszpańskich bankach. Jednak to nadzwyczajne wydarzenie, które mogło wyglądać jak poważne wsparcie dla euro, zwiększyło tylko nerwowość inwestorów.
Telekonferencja uświadomiła im bowiem, że sprawa jest poważna, skoro USA, Japonia, czy Kanada chcą pilnie rozmawiać. Nie wydano jednak żadnego oświadczenia w tej sprawie, co może oznaczać, że niczego konkretnego nie dało się uzgodnić. Jedyne publiczne oświadczenie wygłosił Jun Azumi, japoński minister finansów. – Poprosiłem swoich partnerów o potwierdzenie woli współpracy w sprawie interwencji na rynku walutowym. I dostałem takie potwierdzenie – powiedział. Dla Japonii kryzys w strefie euro oznacza bardzo bolesne dla eksportu wzmocnienie jena.
Rząd sam nie zbierze pieniędzy
Dziś jednak pilniejsze wydaje się rozwiązanie problemu hiszpańskich banków. Według różnych szacunków instytucje finansowe tego kraju potrzebują kapitałów na kwotę od 120 do 250 mld euro (choć Emilio Botin, prezes największej z nich, Banco Santander, ocenia, że 40 mld euro). Same sobie nie poradzą i potrzebna będzie pomoc rządu na kwotę szacowaną na razie na 100 – 150 mld euro.
Hiszpański rząd nie jest w stanie pożyczyć takich pieniędzy na rynku, bo inwestorzy oceniają dziś Hiszpanię nisko i życzą sobie wysokich odsetek. Cristobal Montoro, hiszpański minister skarbu, ponowił we wtorek apel o pomoc dla banków, zastrzegając, że przecież potrzebne kapitały nie są „astronomiczne".
Jednocześnie przyznał, że rząd sobie sam nie poradzi. Bo obecny poziom rentowności jego obligacji oznacza, że faktycznie nie jest w stanie pożyczać pieniędzy od prywatnych inwestorów.