Nie mielibyśmy nawet disco polo. Nie rozwinęłaby się tradycja klubów jazzowych i bluesowych. Zamiast fokstrota tańczylibyśmy smętnie podczas przydługawych wieczorów kompletnie wypranego z emocji gawota albo nudnego jak flaki z olejem poloneza. Zmuszana do śpiewania młodzież musiałaby dławić się wieczorami ponurą polifonią chorału gregoriańskiego, a Leopold Tyrmand z pewnością chodziłby po świecie w czarnych skarpetkach.
Szczęśliwie, przynajmniej dla świata dźwięków, w tradycję muzyczną Zachodu w XIX wieku wdarł się z impetem przywieziony z czarnymi niewolnikami za ocean afrykański folklor i wywrócił tę nieszczęsną perspektywę do góry nogami. Zaczęło się od śpiewania tęsknych pieśni na pokładach statków prujących fale Zatoki Gwinejskiej i wystukiwania kajdanami jednostajnych, autystycznych rytmów. Niedługo później te same nuty zabrzmiały na polach bawełny, dając zaharowanym od rana do nocy ludziom iskrę życia i odrobinę nadziei. Gdy w niedzielę trafiali do koś...
Dostęp do najważniejszych treści z sekcji: Wydarzenia, Ekonomia, Prawo, Plus Minus; w tym ekskluzywnych tekstów publikowanych wyłącznie na rp.pl.
Dostęp do treści rp.pl - pakiet podstawowy nie zawiera wydania elektronicznego „Rzeczpospolitej”, archiwum tekstów, treści pochodzących z tygodników prawnych, aplikacji mobilnej i dodatków dla prenumeratorów.