Nie ma wątpliwości, że Ukraińcy poprą zarówno pomysł głosowania, jak i same negocjacje. Mieszkańcy kraju wymęczonego pięcioletnią wojną i podupadłego gospodarczo chcieliby trochę spokoju. Co prawda od zeszłego roku wszystkie statystyki odnotowują wzrost ukraińskiej gospodarki, ale to wcale nie znaczy, że już bezpośrednio odczuli go Ukraińcy.
Zmęczenie wojną ze znacznie silniejszym przeciwnikiem przy słabym wsparciu innych państw i z bardzo małymi szansami na zwycięstwo bez wątpienia odegrało swoją rolę w niedawnych wyborach prezydenckich. Łagodniejszy sposób mówienia o konflikcie i bardziej koncyliacyjny ton wystąpień na pewno przysporzyły Wołodymyrowi Zełenskiemu zwolenników.
Ponadto gotowość do rozmów z Rosją pokazują wyraźnie ostatnie badania opinii publicznej nad Dnieprem, gdzie większość mieszkańców zgadza się na negocjacje z Kremlem. Pojawiła się nawet grupa gotowa poprzeć rozmowy z separatystami, byle tylko zapanował pokój.
W tej sytuacji pojawia się pytanie: po co prezydentowi referendum? Wydawałoby się, że wszystko i tak jest jasne – nic tylko usiąść i rozmawiać. Być może mamy tu po prostu do czynienia z małodusznością świeżo upieczonego szefa państwa, który niskim kosztem chciałby zaliczyć pierwszy prezydencki sukces, wygrywając głosowanie, o którym z góry wiadomo, że nie można go przegrać.
Pojawiają się też inne wątpliwości. Co dla prezydenta Zełenskiego znaczą negocjacje z Rosją? Istnieje przecież tzw. format normandzki (obchodzący obecnie swe pięciolecie), służący właśnie do tego. Ale według niego rozmowy odbywają się przy pomocy pośredników: Niemiec i Francji. Czyżby teraz Zełenski chciał bezpośrednich rozmów z Kremlem? Czy uważa, że sam na sam z Putinem uzyska więcej niż przy pośrednictwie kanclerz Merkel i prezydenta Macrona? Jeśli o to chce zapytać Ukraińców, to znaczy, że czuje się bardzo pewnie.