Ustawa o zmianie ustawy o adwokaturze, radcach prawnych, notariacie oraz o zmianie niektórych innych ustaw z 2006 roku zmieniła radykalnie zasady dostępu do zawodów. Nam, jako młodemu pokoleniu, chodziło przede wszystkim o to, aby to nie potencjalny ekonomiczny konkurent decydował, kto wykonuje zawód, oraz aby o dostępie do zawodów prawniczych decydowały wyłącznie kompetencje, a nie inne kryteria powszechnie do tej pory krytykowane, czyli nepotyzm i limity przyjęć. W toku prac sejmowej komisji szczególnie radcowie prawni podkreślali, że to sama korporacja zniosła limity przyjęć.
I oto minister Ćwiąkalski wychodzi z nową propozycją. W mojej ocenie nie tylko ograniczy ona dostęp do zawodów i usług prawniczych, ale też powieli schematy. Nie jest, niestety, żadnym reformatorskim pomysłem, który systemowo ureguluje tę ważną kwestię, ale groźnym powrotem do ganionych nawet przez korporacje praktyk. Pozytywną propozycją byłyby chociażby projekt o połączeniu zawodów adwokata i radcy prawnego, zmiana zasad egzaminu adwokackiego czy radcowskiego, tak aby odbywał się poza korporacją, czy usankcjonowanie świadczenia usług przez doradców prawnych zgodnie z proponowaną ustawą o licencjach.
Propozycja niesie z sobą wiele zagrożeń.
Przede wszystkim znacznie ograniczy liczbę adwokatów i radców prawnych. Tymczasem ostatni egzamin na aplikacje prawnicze pokazał, że w sytuacji gdy wyłącznie wiedza decyduje o przyjęciu, dostają się tysiące świetnie przygotowanych młodych prawników. Już niedługo zatem rynek usług prawniczych mógłby funkcjonować według normalnych, rynkowych standardów. To dobra prognoza, gdy tak mała jest dziś dostępność do tych usług (obrazuje to chociażby dramatycznie niski procent osób korzystających przed sądem z profesjonalnego pełnomocnika). Mało jest bowiem adwokatów i radców prawnych, a ceny są wysokie. Projekt będzie uzasadniany tym, że korporacje nie mają jak wyszkolić tak dużej liczby chętnych. Według mnie minister postępuje wyjątkowo anachronicznie, bo nie szuka innych możliwości szkolenia. Skoro korporacje nie są w stanie wyszkolić aż tylu dobrze przygotowanych młodych prawników, tak potrzebnych na rynku, to dlaczego nie może tego robić ktoś jeszcze? Dlaczego minister nie zastanowi się nad tym, aby do zawodu przygotowywały np. niezależne ośrodki kształcenia spełniające konkretne warunki dotyczące kadry i programu szkolenia. Taki ośrodek otrzymywałby certyfikat na prowadzenie szkoleń od Ministerstwa Sprawiedliwości, a miałby program szkolenia identyczny z korporacyjnym. Weryfikatorem byłby egzamin końcowy, trudny, ale taki sam dla wszystkich, umiejscowiony poza korporacją, choć z udziałem jej członków.
Trudno sobie wyobrazić wejście w życie propozycji MS także z innego powodu. Załóżmy, że egzamin I stopnia zdaje 5 tys. osób, z czego większość chce odbywać wyłącznie aplikację np. adwokacką, na którą zgodnie z limitem jest 500 miejsc. Z propozycji nie wynika, że pozostałe 4,5 tys. będą mogły zmienić swoje oświadczenie woli i automatycznie aplikować na wolne miejsca w innej korporacji. Czy ministerstwo zastanowiło się, co się stanie, gdy nie będzie chętnych do odbycia aplikacji sędziowskiej, prokuratorskiej czy referendalnej? Dziś dysproporcje w zarobkach są ogromne. Jak przekonać najlepszych młodych prawników do wykonywania zawodu sędziego w takiej sytuacji? Wspólny egzamin, identyczny pierwszy etap do wykonywania zawodu powoduje takie zagrożenia.