Wypowiedzi obecnego premiera o kilkudziesięciu tysiącach bankowej dotacji dla fundacji polityka PO robią wrażenie tak, jak dwa lata temu budowano emocje wokół słów ministra Sienkiewicza o „państwie teoretycznym", wina czy ośmiorniczek. Cała Polska niestety słyszała. Niestety, bo wykorzystujący nagrania do celów politycznych pomijają, że rejestracja prywatnych rozmów to przestępstwo, a za ich zlecenie i dokonanie sąd prawomocnie skazał znanego biznesmena, jego współpracownika oraz kelnerów.

Sprawa jednak wróciła, bo po czterech latach od ujawnienia pierwszych nagrań z restauracji „Sowa i przyjaciele" wróciła do niej redakcja Onetu, która legalnie uzyskała dostęp do akt śledztwa i procesu.

Nie dziwię się mediom, że interesuje ich to, co gorące w polityce - stąd dziś na tapecie słowa premiera Morawieckiego sprzed lat, zresztą nie przysparzające mu chwały. Nie dziwi też, że nagrania komentują politycy – szczególnie w okresie kampanii wyborczej. Sentymenty na bok, nikt nie patrzy, że to korzystanie z owoców przestępstwa. Zatruty owoc jest jednak smakowity, jeśli można nim podtruć konkurencję. A przecież od strony prawnej Mateusz Morawiecki jest w tej sprawie takim samym pokrzywdzonym jak Radosław Sikorski, Elżbieta Bieńkowska, czy inni nagrani, także ci, którzy nie chcąc rozgłosu nie zgłosili się nawet do prokuratury.

A co mnie dziwi? Że służbom naszego państwa przez cztery lata od wybuchu afery wciąż nie udało się dotrzeć do wszystkich nagrań. Idę o zakład, że w jakimś gorącym momencie wypłyną kolejne. Dlatego pomysł na komisję śledczą w tej sprawie nie jest taki zły - o ile komisja śledcza jest jeszcze tym, czym być powinna. Tej pewności jednak dawno nie mam.