Tak łódzkie sądy rozstrzygnęły sprawę Leszka T., młodego mężczyzny, który doznał poparzenia obu dłoni podczas próby zatankowania gazu.
Czytaj także: Hotel odpowiada za poślizgnięcie się przy jacuzzi
Gaz pod ciśnieniem
Na stację paliw podjechał z kolegą. Obaj spieszyli się do pracy. Przy dystrybutorze gazu nikogo nie było. Obsługa nie zjawiła się także po wezwaniu dzwonkiem. Leszek T. uznał, że szybciej będzie, jak zatankuje samodzielnie. I chociaż przy dystrybutorze nie było koniecznych przy tankowaniu gazu rękawic ochronnych, mężczyzna zdjął „pistolet" z dystrybutora i podpiął go do samochodu. To spowodowało nagłą emisję gazu. Gdy kierowca chciał odpiąć pistolet, doznał obrażeń obu dłoni. Wtedy podeszła pracownica stacji paliw i kopnęła w „pistolet" podpięty do samochodu, co doprowadziło do jego uwolnienia. Autogaz przestał się ulatniać. Kolega Leszka T. wyszedł z auta w chwili pojawienia się chmury gazu. Po zdarzeniu obaj pojechali do pracy. Po drodze Leszek T. kupił w aptece piankę na oparzenia.
Dopiero w pracy zaczął boleśnie odczuwać skutki wypadku, na rękach pojawiły się pęcherze. Po południu zgłosił się na izbę przyjęć w szpitalu, gdzie otrzymał pomoc medyczną.
Leszek T. przez około miesiąc nie mógł pracować, prowadzić samochodu, miał trudności z samoobsługą: myciem, ubieraniem się czy jedzeniem. Po oparzeniu pozostały na dłoniach szpecące blizny o trwałym i nieodwracalnym – jak stwierdzili lekarze – charakterze.