Niepokój Bułgarii i Rumunii, podzielany przez Amerykanów i strategów NATO, budzą ekspansywne działania Rosji w regionie. Ponad dwa lata po aneksji Krymu Rosja przerzuciła na półwysep tysiące swoich żołnierzy i sprzęt wojskowy, w tym m.in. elitarne jednostki piechoty morskiej, oddziały lotnictwa, kutry rakietowe. Rosja chce się stać regionalną potęgą wojskową i – jak w czasach zimnej wojny – traktuje Morze Czarne jak należące do siebie jezioro.
W przeszłości jakiekolwiek pomysły lokowania na Morzu Czarnym międzynarodowej obecności wojskowej napotykały opór nie tylko Rosji, ale też zazdrosnej o swoje wpływy Turcji. Teraz jednak sytuacja się zmieniła, bo Ankara jest w sporze z Moskwą o wojnę w Syrii i otwarcie już głosi swoją krytykę. – Powiedziałem mu, że są nieobecni na Morzu Czarnym, które stało się prawie rosyjskim jeziorem. Jeśli nie podejmiemy działań, historia nam tego nie wybaczy – powiedział turecki prezydent Recep Erdogan po spotkaniu ze Stoltenbergiem. Do inicjatywy chce się też włączyć nienależąca do NATO Ukraina.
– Pierwszy z apelem o tworzenie NATO-wskiej floty na Morzu Czarnym wystąpił rumuński rząd w styczniu. Nikt jednak nie potraktował tego poważnie, dopóki rosyjski dziennik „Niezawisimaja Gazieta" nie opublikował tekstu pt. „Moskwa obawia się konfliktu na Morzu Czarnym" – mówi „Rz" Armand Gosu, ekspert w sprawach Rosji na Uniwersytecie Bukareszteńskim.
W tym tekście rosyjscy eksperci przewidywali, że nawet jakby siły NATO znalazły się w tamtym regionie, to Rosja ma na miejscu dość środków, żeby sobie z nimi poradzić. – Publicznie przyznano więc, że Rosja stosuje tam asymetryczną strategię bronienia dostępu i terenu (A2/AD) – mówi Gosu. To oznacza, że jej aktywność wykracza poza rosyjskie wody terytorialne. Zdaniem eksperta propozycja Rumunii w styczniu służyła ustawieniu debaty przed zbliżającym się szczytem NATO w Warszawie w lipcu. I rzeczywiście bezpieczeństwo w regionie Morza Czarnego ma stanąć na warszawskiej agendzie.
Zwolennicy stworzenia NATO-wskiej floty czarnomorskiej muszą jednak działać w zgodzie z traktatem z Montreaux, który przewiduje, że stabilność w regionie mogą zapewniać wyłącznie kraje wybrzeża czarnomorskiego. A to by oznaczało, że NATO, owszem, może się angażować, ale raczej nie pod własną flagą. I ciężar tworzenia takich sił spocząłby głównie na Bułgarii, Rumunii i Turcji. – Nie jestem optymistą, bo oficjalny dokument rumuńskiego Ministerstwa Obrony zakłada, że inicjatywa miałaby nie obciążać kosztami Rumunii – mówi Armand Gosu.