Jednak wbrew sugestiom zamiast żołnierzy Waszyngton zaczął wysyłać pomoc humanitarną do krajów, w których schroniły się miliony uchodźców z państwa rządzonego przez następców Hugo Chaveza. W ciągu ostatnich trzech lat uciekło stamtąd 2,5–3 mln Wenezuelczyków (ONZ podaje, że oficjalnie zarejestrowanych jest 2,64 mln uchodźców). Prawie połowa z nich znajduje się w sąsiedniej Kolumbii, choć ćwierć miliona dotarło nawet do USA.
Większość z 20 mln dolarów pomocy ma trafić właśnie do Kolumbii. Jednak w internecie już pojawiły się nagrania, których autorzy twierdzą, że zamiast pomocy (która zacznie napływać dopiero od poniedziałku) przy granicy kolumbijsko-wenezuelskiej, w miejscowości Cucuta pojawiły się helikoptery należące do amerykańskiej formacji Navy Selas. Ani Bogota, ani Caracas, ani też Waszyngton nie komentują jednak tych informacji.
Władze Wenezueli czują się bez wątpienia coraz bardziej zagrożone. Nicolas Maduro ogłosił w zeszłym tygodniu, że powołuje pod broń „pospolite ruszenie". Początkowo miało to być 50 tys. osób, teraz Caracas twierdzi, że będzie to 50 tys. oddziałów liczących aż 2 miliony ludzi. Wszyscy oni mają zostać włączeni w skład armii.
Zwolennicy Maduro najwyraźniej mają coraz więcej zastrzeżeń do generalicji. Wielką nieufność do nich musiało zasiać publiczne przejście jednego z generałów (z dowództwa lotnictwa) Francisco Yaneza na stronę Juana Guaido. Yanez jest pierwszym (i do tej pory jedynym) wysokiej rangi oficerem, o którym wiadomo, że poparł opozycję. Ale rozruchy w Wenezueli rozpoczęły się po stłumieniu 21 stycznia buntu niewielkiego oddziału w garnizonie w pobliżu Caracas. Co prawda później dowództwo armii wystąpiło z publicznym poparciem obecnych władz, sam Maduro odwiedzał garnizon, w którym doszło do rozruchów, ale prawdopodobnie nie odzyskał zaufania do generałów. Dlatego szeregi armii chce uzupełnić ogromną liczbą swoich „ochotników". Dokonać się to ma w czasie wojskowych manewrów w połowie lutego. Nie jest jasne, czy tej masie ludzi zostanie wtedy wydana broń.