Międzynarodowa Federacja Tenisowa (ITF) kilka miesięcy temu ogłosiła, że Puchar Davisa – najstarsze drużynowe rozgrywki na świecie, niegdyś perła w koronie tenisa – kończy swój żywot w dotychczasowej postaci.
Zamiast pucharowych spotkań Grupy Światowej (16 zespołów z systemem spadku i awansu co rok) oraz rozgrywek kontynentalnych, gdy jedna z drużyn jest gospodarzem i ma prawo wyboru nawierzchni, będzie turniej w jednym miejscu i czasie, w listopadzie, po tenisowym sezonie.
Za wszystko hojnie mieli zapłacić Chińczycy sprowadzeni przez gwiazdora futbolu Gerarda Pique. Miały być miliardy dolarów i kontrakt na 25 lat. Dziś okazuje się, że miliardów nie ma, gwarancji bankowych też, projekt jest finansowo nieprzejrzysty, a jego sportowe założenia wciąż się zmieniają.
W tej sytuacji na tydzień przed głosowaniem w Orlando na Florydzie coraz głośniejsze są protesty. Ostatnio przemówiła Australijska Federacja Tenisowa, jedna z najpotężniejszych, najbogatszych i historyczne najbardziej związanych z Pucharem Davisa. Australijczycy oświadczyli, że wobec ewidentnych wad projektu będą głosowali przeciw.
W Europie krajem najbardziej przywiązanym do Pucharu Davisa w dotychczasowej postaci wydawała się Francja. Francuzi tymi rozgrywkami żyją przez cały rok, mecze reprezentacji są świętem dla kibiców. A jednak prezes tamtejszej federacji Bernard Giudicelli stał się jednym z heroldów reformy, choć w ojczyźnie spotkał się z oporem środowiska tenisowego (sławnych graczy i trenerów). Obiecując złote góry, przeciągnął jednak na swoją stronę 60 proc. głosujących i Francuska Federacja Tenisowa oficjalnie jest za reformą. Sam Giudicelli ma jednak ogromne kłopoty, gdyż został skazany prawomocnym wyrokiem za zniesławienie gracza sprzed lat Gilles'a Morettona i we władzach tenisowych zasiadać nie może (trwają rozpaczliwe próby obejścia prawa).