Cztery kluby z Anglii, po trzy z Niemiec i Hiszpanii, po dwa z Włoch i Francji, po jednym z Holandii i Portugalii – tak prezentuje się grono uczestników fazy pucharowej. Nie ma żadnej drużyny ze Wschodu, nie ma z innych słabszych piłkarsko krajów, jak Belgia, Szwajcaria czy Turcja, nie mówiąc o Szkocji, Grecji czy Danii.
Można narzekać, że futbolowa elita coraz bardziej odjeżdża reszcie Europy, że znów będzie się kisić we własnym sosie. Ale przejść obojętnie obok tego, co wydarzy się w najbliższych tygodniach, nie sposób. Tym bardziej że los skojarzył pary, które gwarantują niezapomniane zimowe wieczory.
Liverpool zmierzy się z Bayernem, Manchester United zagra z Paris Saint-Germain, Atletico spotka się z Juventusem, a Tottenham z Borussią. To oznacza, że cztery wielkie zespoły pożegnają się z marzeniami o trofeum jeszcze przed nadejściem kalendarzowej wiosny.
Brak szacunku
Tym bardziej cieszy decyzja UEFA o wprowadzeniu wideoweryfikacji. Obecny już w wielu krajowych rozgrywkach – w tym w polskiej ekstraklasie – system miał się pojawić w Champions League dopiero w przyszłym sezonie. Kierownictwo europejskiej federacji długo broniło się przed technologią, ale wreszcie uznało, że dalej zwlekać nie ma sensu. Zatrzymanie gry nic nie kosztuje – w przeciwieństwie do błędów popełnianych przez sędziów. Straty spowodowane brakiem awansu do kolejnej rundy liczone są w milionach euro (premie wciąż rosną).
Na zwołane w Niemczech zebranie w sprawie VAR przyjechało jednak tylko pięciu trenerów: Thomas Tuchel (PSG), Massimiliano Allegri (Juventus), Eusebio Di Francesco (Roma), Domenico Tedesco (Schalke) i Bruno Genesio (Olympique Lyon). Juergen Klopp był usprawiedliwiony, bo Liverpool rozgrywał wtedy mecz z West Hamem. Reszta klubów przysłała asystentów lub innych członków sztabu.