– W imieniu rządu federalnego przepraszam za wyrządzoną niesprawiedliwość i cierpienie – powiedział premier Charles Michel, a parlament zatwierdził rezolucję.
Na trybunach siedzieli ci, którzy w 1960 roku, po deklaracji niepodległości Konga, i w 1962 roku, po deklaracji niepodległości Rwandy i Burundi, jako dzieci zostali wsadzeni na pokłady samolotów i wysłani do Belgii. Tam oddano ich do sierocińców, ośrodków opiekuńczych lub rodzin adopcyjnych. Często zmieniano ich tożsamość, a o swojej przeszłości dowiadywali się po kilkudziesięciu latach. I to bez szczegółów.
– Nie mamy oryginalnych dokumentów, nie znamy dat urodzenia – mówił Georges Kamanayo na antenie telewizji RTBF. Większość z nich nie zna swoich biologicznych matek.
Rasizm i strach
Geneza tragedii dzieci z rodzin mieszanych sięga czasów segregacji rasowej w dwóch belgijskich koloniach: Kongu i Rwandzie-Urundi (z tej drugiej w 1962 roku powstały Rwanda i Burundi). Państwo belgijskie nie pozwalało swoim obywatelom na zawieranie związków małżeńskich z członkami lokalnych społeczności. Do ślubów mimo to dochodziło, ale tylko według lokalnych obrządków, a nie w kościele katolickim. A urodzone z takich związków dzieci były „nielegalne".
Zazwyczaj odbierano je ich afrykańskim matkom i umieszczano w sierocińcach, często prowadzonych przez zakonnice. Jeśli belgijski ojciec chciał utrzymywać więzy z dzieckiem i matką, to mógł to robić tylko w największej dyskrecji. Jeżeli by się z tym obnosił, to groził mu koniec kariery i odesłanie do kraju. Taka polityka była motywowana rasizmem, ale także strachem władz kolonialnych przed ewentualnymi ruchami niepodległościowymi, których inicjatorami mogli stać się właśnie mulaci. Gdy doszło do odzyskania niepodległości przez afrykańskie państwa, część dzieci została wywieziona do Belgii, ale część zostawiona na pastwę losu w sierocińcach i ośrodkach opieki, bez żadnego wsparcia, nawet bez jedzenia. Liczbę pokrzywdzonych na różne sposoby dzieci szacuje się na 20 tysięcy.