Skoro społeczeństwo poprzez swoich przedstawicieli w parlamencie od lat (podobnie było w okresie międzywojennym) przyjęło model podległości administracyjnej sądownictwa ministrowi sprawiedliwości, a Trybunał Konstytucyjny w wyroku z 2009 r. nie uznał tego za niekonstytucyjne, za celowe uważałem i uważam delegowanie sędziów do czasowej pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Jakie zatem mogą być pożytki i straty z delegacji sędziów? Zacznę od strat, bo jest oczywiste, że instytucja delegacji nie wiąże się z samymi plusami. Ale zanim o tym, podam garść faktów.
W tej chwili, tj. 20 października 2017 r. (dane z MS), w Ministerstwie Sprawiedliwości jest zatrudnionych 163 sędziów, z czego najwięcej, bo 36, w Departamencie Nadzoru Administracyjnego, 29 w legislacyjnym, 25 w Departamencie Współpracy Międzynarodowej, po 19 w departamentach wykonania i zawodów prawniczych, 14 w Departamencie Kadr, 10 w rodzinnym, 3 w strategii, 4 w Departamencie Prawa Administracyjnego, 2 w Informatyzacji, jeden w Biurze Kontroli oraz jeden sprawujący funkcję podsekretarza stanu (Ł. Piebiak).
Dla porównania pod rządami PO–PSL, według stanu na 31 października 2011 r., było ich 154 (źródło: „Rzeczpospolita" z 18 stycznia 2012 r.), a więc zaledwie o dziewięciu mniej, gdy takiej co do zasady krytyki nie było. Przy ogólnej ilości sędziów 9684 daje to ok 1,7 proc. Dużo to czy mało? Nie ma jednej odpowiedzi. Trudno też dokonywać wiarygodnej oceny, ile ci sędziowie załatwiliby potencjalnie spraw, gdyby nie byli na delegacji. Są w Ministerstwie Sprawiedliwości sędziowie różnych szczebli – od rejonowego po apelacyjny – i z różnych działów. I każdy z nich mógłby statystycznie załatwić inną ich ilość. Przyjmijmy jednak bardzo szacunkowo średnią dla wszystkich szczebli i rodzajów nawet na ok. 500 rocznie na sędziego (chociaż w sądach okręgowych średnia w pionie cywilnym wynosi ok. 260, a w karnym 318, podczas gdy w warszawskich sądach rejonowych w pionie cywilnym ok. 566) co daje ok. 82,5 tys. spraw przy około 15 mln (w 2016 r. było ich 14 910 884) wszystkich wpływających do sądów. A zatem byłoby to około 0,55 proc. Więc strata jest, ale czy aż tak wielka?
Kolejny zarzut – delegacja jest nie do pogodzenia z niezawisłością sędziego. Nie wiem, jak z tym polemizować, gdyż od wyroku TK z 2009 r. sędziowie delegowani nie mogą jednocześnie orzekać w sądach. Nie ma więc mowy o jakimkolwiek (nawet hipotetycznym) możliwym nacisku na sędziego, bowiem sfera jego niezawisłości odnosi się wyłącznie do orzekania. Wbrew niektórym doniesieniom również w Ministerstwie Sprawiedliwości toczy się dyskusja i istnieje możliwość przekonywania do swoich racji. Natomiast wykonując inne (nie orzecznicze) obowiązki podczas delegacji, sędzia w każdej chwili, jeśli nie zgadza się z poleceniami przełożonych, może odmówić i zrezygnować z delegacji. Nikt tu wbrew swojej woli nie jest zatrzymywany.
O trzecim zarzucie dotyczącym rzekomej „legitymizacji" wszelkich zmian prawa pisałem już w swoim artykule „Czy delegacja demoralizuje sędziego" („Rzeczpospolita" z 17 września 2016 r.). Jak wskazałem na wstępie, sędziowie są rozrzuceni po różnych departamentach – od nadzoru, przez kadry, wykonanie orzeczeń, sprawy międzynarodowe po informatyzację. W większości zajmują się merytorycznymi zagadnieniami, a jeśli część z nich zajmuje się zmianami ustrojowymi w prawie, to każdy projekt ma swojego autora lub zespół, który nad nim pracuje. Jeśli sędzia delegowany przygotował lub współuczestniczył w projekcie, który według kogoś godzi w wymiar sprawiedliwości, niezawisłość sędziowską, powinno się to wiązać tylko z oceną danej osoby, a nie z każdym sędzią delegowanym przez sam fakt pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości. A to, czy on miał rację czy oponenci i faktycznie sprzeniewierzył się swojej sędziowskiej przysiędze czy nie, ocenimy chyba po latach. A może i nie, bo każdy będzie miał swoją opinię.