Jarosław Gwizdak o tym, dlaczego odszedł z sądu

Dlaczego odszedłem z sądu, czyli czy chwalić się guzem.

Aktualizacja: 08.06.2019 17:54 Publikacja: 08.06.2019 02:00

Jarosław Gwizdak

Jarosław Gwizdak

Foto: rp.pl

Robert Krasowski w ostatnio wydanej książce „O demokracji w Polsce" przytacza słowa Daniela Passenta. Miał on powiedzieć, że peerelowscy opozycjoniści biją głową w mur nie po to, by go rozbić, ale aby chwalić się guzem.

Czytaj także: Sędzia Gwizdak: nie obraziłem się na sądy i nie idę do polityki

Kończę swoją misję we wnętrzu wymiaru sprawiedliwości i na jego pierwszej linii, podsumowując zamknięty etap zawodowego życia. Mam świadomość, że waliłem głową w mur. Wiem również, że tym guzem chwaliłem się, gdzie tylko było to możliwe. Zakładam, że wybiłem w murze oddzielającym sądy od obywateli maleńką szczelinkę, a przy okazji spadło z muru trochę tynku.

Odszedłem z sądu i zrzuciłem sędziowską togę, bo na każdym z etapów współpracy z Temidą miałem wrażenie, że coś nie działa i nie funkcjonuje właściwie, a ja mimo najszczerszych chęci nie mogę tego zmienić. Trzy kluczowe momenty mojej dwudziestoletniej kariery chcę teraz naszkicować.

Siedzenie, a nie szkolenie

Szkolenie sędziów, jakiego doświadczyłem na przełomie wieków nie było najlepszym sposobem wprowadzania absolwentów prawa w świat praktyki. Zajęcia przez dwa i pół roku, w każdy poza wakacjami poniedziałek, odbywały się w jednej z najbardziej posępnych sal rozpraw sądu okręgowego. Jeśli prowadzącym chodziło o wzbudzenie w nas empatii do stron i pełnomocników, bo na drewnianych twardych ławach spędzaliśmy po sześć godzin, to cel osiągnęli już po pierwszym miesiącu zajęć. Jeżeli jednak zajęcia te miały jakiś inny cel, to wciąż myślę jaki on był i wciąż tego nie wiem.

Prowadzący głównie nam wykładali, streszczając przepisy i orzecznictwo. Nie było w tym ich winy, po prostu sami nie zaznali innych form nauki. Nie uczyli się uczyć innych, nie każdy z nich miał pojęcie o andragogice. Nie doświadczyliśmy warsztatów, burz mózgów czy rozbudowanej dyskusji. Czytając i słysząc dziś o „stalinowskich sędziach", którzy rzekomo mieli kształtować moje pokolenie sędziów, mogę tylko się uśmiechnąć. Nie spotkałem w swoim procesie kształcenia żadnego stalinowskiego sędziego. Spotkałem niestety, poza znakomitymi, wręcz urodzonymi dydaktykami, sędziów, którzy nie potrafili uczyć. W mojej ocenie, wyrządzili oni wielkie szkody całym pokoleniom współczesnych sędziów.

O zajęciach psychologicznych, zajęciach rozwijających miękkie kompetencje, których masowo doświadczali nasi rówieśnicy pracujący w zdobywających rynek korporacjach, mogliśmy tylko pomarzyć. Z przykrością dowiaduję się, że ten dział kształcenia sędziów jest nadal po macoszemu traktowany w kształceniu przyszłych asesorów.

Wzrastanie czy przycinanie

Następnym etapem, po szczęśliwie zdanym egzaminie sędziowskim, była asesura. Znów należałem do „szczęśliwego rocznika", którego metryka decydowała o konkretnych możliwościach i uprawnieniach. W moim przypadku aplikacja trwała dwa i pół roku, a potem jako bezrobotni zdawaliśmy egzamin sędziowski i oczekiwaliśmy na uzyskanie asesury. Dla części naszego rocznika czas „spoczywania" wyniósł cztery czy sześć miesięcy, dla innych niemal rok. Państwo lekką ręką pozbywało się (chwilowo) ludzi kształconych przez dwadzieścia lat. Część mojego rocznika aplikantów faktycznie zarejestrowała się jako bezrobotni. Nie brałem tego pod uwagę, gdyż urząd pracy dzielił wówczas swoją siedzibę z... sądem rejonowym. Przepracowałem cztery miesiące w kancelarii adwokackiej, służąc jej tym wszystkim, czego nauczyło mnie dwa i pół roku aplikacji.

Asesura w jednym z największych sądów okręgu rozpoczęła się rytualną „zrzutką". Starsi służbą sędziowie pozbywali się w ten sposób spraw, które im nie przypadły do gustu, wiązały się z pewnym do napisania uzasadnieniem, czy ich stopień skomplikowania przewyższał przeciętny. Asesor dziwnym trafem był ostatni w przydziale sal rozpraw czy protokolantów. To nie było rzucanie na głęboką wodę. To było coś między „zimnym wychowem" a wojskową falą.

Obecnie (po kilkunastu latach!) regulamin urzędowania sądów powszechnych właściwie zapobiega praktyce „zrzutki na asesora", co muszę ocenić jednoznacznie pozytywnie.

Dodatkowo instancja odwoławcza wychodziła z założenia, że młodym trzeba pokazać ich miejsce w szeregu. W uzasadnieniach rozstrzygnięć sądu okręgowego nie ma miejsca na pochwały, co oczywiste. Uważam jednak, że solidna praca przy rozstrzygnięciu sprawy podjęta przez asesora może spotkać się z czymś więcej niż tylko stwierdzeniem, że „ustalenia sądu rejonowego przyjmuje sąd okręgowy jako własne". Mam wrażenie, że okazja na przekazanie początkującemu sędziemu feedbacku, jaką dostrzegam w treści motywów sądu odwoławczego wciąż nie jest wykorzystywana.

Wzrastałem więc w ustalonym systemie, niepewny swojej pozycji, kompetencji czy walorów. Podobnie jak wiele moich koleżanek i kolegów. Mam wrażenie, że przywracając instytucję asesury nie tylko nie przemyślano tego aspektu, ale stworzono moim młodszym kolegom warunki znacznie gorsze. My nie byliśmy „zakładnikami stypendium", nie wisiała nad nami finansowa sankcja za ewentualną rezygnację z asesury.

Czas na zmiany

Skończyłem kadencję prezesa Sądu Rejonowego Katowice – Zachód w Katowicach 30 kwietnia 2017 r. Nie ubiegałem się o reelekcję. Czułem, co zresztą się sprawdziło, że nadejdzie „czas faxu". Mój następca został odwołany po niecałym półroczu pełnienia funkcji. Najbardziej w tym wszystkim bolesnym było hurtowe działanie ministra sprawiedliwości. Osławiony „ranking sądów", który miał być uzasadnieniem decyzji personalnych, po prostu nie istniał.

Paradoksalnie, w tworzeniu rankingu mógłbym ministerstwu pomóc. Przechodziliśmy w zarządzaniu sądem etap „korporacyjny". Kierowaliśmy się słowami Petera Druckera: „jeżeli możesz coś zmierzyć, możesz tym zarządzać". Po kilku próbach, wdrożeniach i pilotażach wiem, że nie jest tak do końca. Dysponowaliśmy jednak szeregiem opracowań, symulacji czy arkuszy kalkulacyjnych. Nikt nie okazał zainteresowania.

Podobnie było z wszystkimi innowacjami, które próbowałem wprowadzić w sądowy krwioobieg. Każda z nich była „otwartą licencją", intencją każdej było zmienić sądownictwo w bliższe obywatelowi.

Jako zwolennik mediacji, byłem otwarty na dialog. Nie udało się go podjąć, może i mnie brakło otwartości i determinacji. Każdy z opisanych momentów przepełniał stopniowo czarę goryczy. Nie chcąc jej w sobie pielęgnować uznałem, że czas na zmianę. Zwłaszcza we własnym życiu.

Autor do 31 maja był sędzią Sądu Rejonowego Katowice-Zachód, w latach 2013-2017 jego prezesem.

Robert Krasowski w ostatnio wydanej książce „O demokracji w Polsce" przytacza słowa Daniela Passenta. Miał on powiedzieć, że peerelowscy opozycjoniści biją głową w mur nie po to, by go rozbić, ale aby chwalić się guzem.

Czytaj także: Sędzia Gwizdak: nie obraziłem się na sądy i nie idę do polityki

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Prawne
Prof. Pecyna o komisji ds. Pegasusa: jedni mogą korzystać z telefonu inni nie
Opinie Prawne
Joanna Kalinowska o składce zdrowotnej: tak się kończy zabawa populistów w podatki
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Przywracanie, ale czego – praworządności czy władzy PO?
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Bieg z przeszkodami fundacji rodzinnych
Opinie Prawne
Isański: O co sąd administracyjny pytał Trybunał Konstytucyjny?