Wiedźmy w Polsce: Czarownice z Doruchowa

Nawiedzona wiedźma i uznawana za wilkołaka żebraczka oskarżyły zapracowane wiejskie kobiety o rzucenie czarów.

Publikacja: 12.12.2019 21:00

Wiedźmy w Polsce: Czarownice z Doruchowa

Foto: afp

Łuskanie słonecznika może być niebezpiecznym zajęciem. Przekonała się o tym dziedziczka wielkopolskiej wsi Doruchowo, pani Stokowska, której łuska wbiła się pod paznokieć i spowodowała zakażenie. Na domiar złego na jej głowie utworzył się kołtun, czyli kłąb zlepionych brudem, łojem i muszymi odchodami włosów, świadczący o niechęci jaśnie pani do mycia. Po kilku dniach z opuchniętego palca zaczęły się wydostawać kości paliczków. Sprowadzenie lekarza z Poznania było kosztowne, a małżonek oszczędny. Zdecydował się na usługi znachorki z sąsiedniej wsi. Wiedźma była ponoć opętana przez diabła, który ułatwiał jej stawianie diagnozy oraz doradzał przy prowadzeniu terapii, co jakoś nikomu nie przeszkadzało.

Trzy wiedźmy

Nawiedzona baba stwierdziła autorytarnie, że chorobę wywołał urok, czyli czary rzucone przez wsiowe zawistne cioty, jak nazywano podrzędne czarownice. Zgodnie z jej twierdzeniem główną podejrzaną była niejaka Dobra. Wystarczyło ją oskarżyć, przesłuchać w izbie tortur i spalić na stosie, a wówczas diabeł się wystraszy, a chora szybko wyzdrowieje. Wskazanie najbardziej zaradnej kobiety we wsi nie było przypadkowe. Prawie wszyscy zazdrościli jej ładnego domu, udanych plonów, a przede wszystkim niepijącego męża Kazimierza. Oskarżenie znalazło zrozumienie, tym bardziej że rodzina Dobrej była skłócona z dworem. Przypuszczano, że sama nie odważyłaby się zesłać choroby na jaśnie panią, dlatego należało odnaleźć potencjalne wspólniczki. Poczekano do niedzieli i wysłano na przeszpiegi służbę.

Kobiety poszły na drogę i plac przed kościołem, gdzie po mszy przekazywano sobie plotki. Miejscem spotkań mężczyzn była karczma. Tam po szklance mętnej wódki wymyślano niestworzone historie, skrzętnie zapamiętywane przez stangreta, który markował picie przez cały dzień. Zebrane informacje wystarczyły do poznania potencjalnych czarownic.

Pierwszą podejrzaną była pracowita Dobra. Wezwano ją pod jakimś pretekstem do dworu, gdzie została obezwładniona przez pachołków, związana i przeniesiona do piwnicy spichlerza, gdzie urządzono prowizoryczny areszt.

Drugą – wdowa Jadwiga. Jej kontakty z diabłem nie podlegały dyskusji. Zamiast, jak na samotną kobietę przystało, przymierać głodem i żyć z żebraniny, uprawiała swój zagon z dziećmi, a powodziło jej się na tyle dobrze, że mogła codziennie chodzić w białej czystej koszuli. Bezpośrednią przesłanką jej kontaktów z szatanem była nagła śmierć jej córki. Dziewczynka zmarła na zapalenie ucha, ale wtajemniczeni twierdzili, że był to tylko fortel, aby odwrócić od matki podejrzenia. Ponoć czarownica „diabła jej przez ucho zadała” i razem z nim, na piekielnym ołtarzu, życie z niej wypuściła.

Trzecią podejrzaną była upośledzona psychicznie dziewczyna zwana Myszowatą, która w czasie wypasania bydła zabawiała się rzucaniem na wiatr suchych liści i wołaniem: „Mysz leci, mysz leci”. Wynajmowała się do wszelkich prac, za co płacono jej grosze, ale na zagłodzoną nie wyglądała, a to mogło świadczyć o dokarmianiu przez diabła. Wprawdzie szeptano po cichu, że dziewczyna nie tyle diabłom się oddaje, ile za miskę strawy pijanym gospodarzom w krzakach pod gospodą, ale to tylko podsycało ogólną niechęć.

Próba wody

Najlepiej poinformowanym świadkiem oskarżenia była jednooka żebraczka Aniela. Panowało mniemanie, że nocami staje się wilkołakiem i napada na bydło z sąsiednich wsi. Jako wilk przemykała się między opłotkami i dlatego mogła widzieć wiele więcej niż normalni ludzie. Jej zeznania, za które otrzymała butlę wódki, oraz informacje zebrane przez służbę umożliwiły wytypowanie 14 kobiet. Siedem pochodziło z Doruchowa, a pozostałe z sąsiedniej Przytocznicy.

Aresztowano je wieczorem, skuto łańcuchami i do rana trzymano w piwnicy starego spichlerza w Doruchowie. Następnego dnia o świcie przeprowadzono próbę wody. Była najczęściej stosowaną metodą zalecaną przez wszelkie podręczniki inkwizycji. Polegała na opuszczeniu do wody skrępowanych podejrzanych. Jeżeli natychmiast znikali pod wodą, mogło to świadczyć o ich niewinności. Jednak nie wykluczano diabelskiej chytrości: szatan, chcąc uratować podopiecznych, miał siadać im na karku i zmuszać do zanurzenia się. Gdy pojawiało się podejrzenie diabelskiego matactwa, próbę uznawano za niebyłą. Gdy choćby przez moment utrzymywali się na powierzchni, wina była udowodniona.

Panowało mniemanie, że czarownice są wypalone w środku piekielnym ogniem i są „lekkie jak piórko”. A kobiety nosiły wówczas grube spódnice, które zatrzymywały powietrze, dzięki czemu opuszczone do wody mogły przez kilka chwil utrzymać się na powierzchni. To już wystarczyło do podtrzymania aktu oskarżenia.

W Doruchowie pławienie było koszmarną farsą. Podejrzane spuszczono z kamiennego mostku do zamulonego parkowego stawu, gdzie w środku lata wody było do kolan. Kobiety nie mogły się nawet zamoczyć, co zinterpretowano jako niepodważalny dowód ich winy. Zawieziono je do aresztu i przystąpiono do budowy ogromnego stosu. W środku umieszczono grubą sosnę, a wokół niej warstwy smolnych pni i wysuszonej słomy. Na obiekt kaźni dziedzic nie szczędził pieniędzy, sprowadzając do jego budowy specjalistów aż z Kalisza. Pojawiły się głosy, iż gdyby nie oszczędzał na lekarzu, nie byłoby podstaw do palenia czarownic.

W obronie niewinnych kobiet

Utworzył się nieformalny komitet obrony niewinnych kobiet, na którego czele stanął ksiądz proboszcz Józef Możdżanowski. Światły duchowny powoływał się na instrukcję dla biskupów z 906 r., zwaną „Canon Episcopi”, w której benedykt Reginon z Prum stanowczo twierdził, że uroki czy czary są iluzją będącą następstwem głodu, choroby lub pijaństwa. W odpowiedzi dziedzic sięgnął po jedno z najkoszmarniejszych i zarazem najpopularniejszych dzieł epoki polowania na wiedźmy: „Młot na czarownice” z 1487 r. (przetłumaczone na polski w 1614 r.), które doprowadziło do wzmożenia prześladowań nieszczęsnych kobiet. Były tam dokładne instrukcje, jak należy rozpoznać czarownicę, jak przesłuchać bezpiecznie dla otoczenia i jak spalić na stosie. Jakiekolwiek argumenty nie trafiały do pustej głowy dziedzica, dlatego ksiądz zdecydował się pojechać do króla Stanisława Augusta, by to władca zmusił Stokowskiego do zaniechania szaleństwa.

Stokowski obawiał się królewskiej interwencji. Młody władca miał opinię liberała i mógł nakazać przeprowadzenie rewizji zasadności oskarżenia. Gdyby przysłał swoich sędziów, szanse na skazanie byłyby znikome. Chcąc tego uniknąć, Stokowski wysłał do pobliskiego Grabowa prośbę o przysłanie sędziów, katów i księży asystujących skazanym w drodze na stos. Operatywność XVIII-wiecznego wymiaru sprawiedliwości była imponująca. Następnego dnia w domu podstarościego, gdzie urządzono izbę tortur, można było przystąpić do przesłuchania. Brak czasu uniemożliwił przygotowanie i użycie pełnego wachlarza możliwości katowskich. Ograniczono się jedynie do tzw. łoża boleści, czyli wyciągarki służącej do wyłamywania ze stawów rąk i nóg. Pod plecy przesłuchiwanych wkładano deskę z gwoździami, które w czasie wyciągania ciała rozdzierały skórę na plecach.

Torturowane kobiety mogły jedynie wyć z bólu, co zinterpretowano jako przyznanie się do zbrodni rzucenia czaru na dziedziczkę oraz orgii z diabłami na „łysej górze”, jak nazywano wielki kamień na polu pod Doruchowem. Nie spisywano zeznań: trzech katów było zajętych torturowaniem, a sędziowie upili się przed rozpoczęciem rozprawy i spali lub rzucali sprośne uwagi. Pomimo zamroczenia alkoholowego sędziowie wydali wyroki skazujące 14 kobiet na spalenie żywcem na stosie.

Śmierć w płomieniach

Zmaltretowane kobiety zawieziono do spichlerza i umieszczono w specjalnie przygotowanych beczkach. W klepkach przy dnie wycięty był otwór, przez który wyciągano ich związane ręce i nogi, a następnie blokowano je kołkiem. Skazane musiały przebywać zgięte w pozycji klęczącej i wykręconymi kończynami, co samo w sobie było straszną męczarnią. Beczki przykryto grubym płótnem z napisem „Jezus! Maria! Józef!”, aby uniemożliwić diabłom udzielenie pomocy skazanym. Kobiety mogły opuścić beczki dopiero na stosie. W nocy trzy oskarżone zmarły.

Następnego dnia w południe pod spichlerz podjechały cztery wozy. Na trzech umieszczono beczki z żywymi czarownicami, a na czwartym – zmarłe. Po dotarciu na miejsce kaźni kaci wydobyli skazane i po drabinie wciągnęli na stos. Tam pomocnicy położyli je twarzą do ziemi i przycisnęli karki oraz nogi dębowymi klocami, ograniczając jakiekolwiek poruszanie. Trzem zmarłym kobietom komisyjnie poucinano głowy i razem z ciałami wrzucono do przygotowanego dołu.

Stos otaczało kilka tysięcy ludzi, a bezpośrednio przy nim stało kilkadziesiąt osób z pochodniami przeznaczonymi do zapalenia. Po wciągnięciu na górę nieszczęsnych wielu mężczyzn rzuciło pochodnie na ziemię i, plując pod nogi, ostentacyjnie odeszło (tłum w czasie egzekucji wielokrotnie doprowadzał do zamieszek, a nawet uniemożliwiał przeprowadzenie kaźni). Świadom powagi sytuacji sędzia zrezygnował z odprawienia modłów za skazane i nakazał katom podpalenie stosu. Wysuszone drewno i słoma zapaliły się błyskawicznie. Na jakąkolwiek interwencję nie było czasu. Ze stosu buchały płomienie, palone żywcem kobiety wyły z bólu. Dopiero po kilkunastu minutach zapanowała grobowa cisza. Ogień przygasł, a snujący się przy ziemi dym niósł ciężki odór palonych ciał.

Następnego dnia na plac obok dymiącego stosu przywleczono trzy córki czarownic, oskarżone o współuczestnictwo w zbrodniach matek. Przywiązano je do słupów i osmagano rózgami. Jedna zmarła, a dwie dostały pomieszania zmysłów. Pamiątką strasznych chwil jest prosty drewniany krzyż postawiony na Wzgórzu Czarownic przy drodze łączącej Doruchów z Kępnem.

Był to ostatni polski akord legalnego zbrodniczego zabobonu. Po kilku miesiącach, zimą 1776 r., Sejm Rzeczypospolitej uchwalił zniesienie tortur, uznając je za nieskuteczną metodę w śledztwie, oraz zakazał karania za czary.

Łuskanie słonecznika może być niebezpiecznym zajęciem. Przekonała się o tym dziedziczka wielkopolskiej wsi Doruchowo, pani Stokowska, której łuska wbiła się pod paznokieć i spowodowała zakażenie. Na domiar złego na jej głowie utworzył się kołtun, czyli kłąb zlepionych brudem, łojem i muszymi odchodami włosów, świadczący o niechęci jaśnie pani do mycia. Po kilku dniach z opuchniętego palca zaczęły się wydostawać kości paliczków. Sprowadzenie lekarza z Poznania było kosztowne, a małżonek oszczędny. Zdecydował się na usługi znachorki z sąsiedniej wsi. Wiedźma była ponoć opętana przez diabła, który ułatwiał jej stawianie diagnozy oraz doradzał przy prowadzeniu terapii, co jakoś nikomu nie przeszkadzało.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Przemyt i handel, czyli jak Polacy radzili sobie z niedoborami w PRL