Miejsce Polski na Ziemi

Jako ludzkość w ostatnich trzech dekadach niebywale przyspieszyliśmy – na dobre i złe. Na dobre, bo lepiej się nam na ogół żyje. Na złe, bo postawiliśmy bezprecedensowe wyzwania ekologii – pisze prof. Bogdan Góralczyk, politolog.

Publikacja: 01.10.2018 19:16

Miejsce Polski na Ziemi

Foto: Fotorzepa/Robert Gardzinńki

W naszym aktualnym dyskursie publicznym i politycznym panuje doraźność, dojutrkowość, powierzchowność i brak głębi. No i dominuje polityka historyczna. Koncentrujemy się na wydarzeniach bieżących i historii, przeoczając długotrwałe procesy i tendencje. Roztrząsamy rachunki krzywd, grzebiemy się w przeszłości, przyszłości pozostawiając niewielki margines. Brakuje nam długofalowego myślenia, wyobraźni, strategii, o geostrategii i geopolityce nie wspominając.

Owszem, ostatnio jakby coś drgnęło, czego dowodem dwie obszerne – i ważne, jak się wydaje – książki Jacka Bartosiaka i Leszka Sykulskiego. Jednak te jaskółki jeszcze nie czynią wiosny. To głos wąskich elit, a nie szeroki dyskurs w głównym nurcie. Dlatego stworzenie strategii Polska 2050 – inicjatywa redakcji „Rzeczpospolitej" i jej redaktora naczelnego Bogusława Chraboty – jest tak ważna. Nie tylko inspiruje, ale wręcz zmusza do zabrania głosu.

Wschód, Zachód i Południe

Mamy dziś czas turbulencji, niepokojów i niejasności – w Polsce, w Europie i na świecie, szczególnie zachodnim. Paradoksalnie to dobra epoka dla wizjonerów, bo czuć, że znowu, jak po upadku porządku zimnowojennego, znaleźliśmy się na zakręcie. Nic dziwnego, że wizjoner z Singapuru Kishore Mahbubani w najnowszej książce-eseju prowokacyjnie pyta: „Czy Zachód przegrał?". A nasz ekspert w Oksfordzie Jan Zielonka, nie będąc odosobnionym, pisze o „kontrrewolucji" i załamaniu porządku liberalnego. Czego synonimem, w oczach wielu, jest tzw. fenomen Trumpa. Skończyła się, a na pewno mocno zachwiała, epoka walki o wartości i multilateralizmu, wróciły twarde boje o interesy, dobijane w dwustronnych targach.

Być może dopiero teraz uświadamiamy sobie w pełni, że upadkowi ZSRR i bloku wschodniego towarzyszyła nowa fala globalizacji, utożsamianej z bezwzględną dominacją rynków lub wręcz „fundamentalizmem rynkowym", sięgając do słownika noblisty z ekonomii Josepha Stiglitza. Rynek miał być powszechny i globalny, miał nas zbawić, nie mówiąc już o tym, że – jak zapewniano – sprawiedliwie podzieli i podniesie nasz wspólny dobrobyt.

Teraz już wiemy, jak wielka była to iluzja. Zamiast nowej sprawiedliwości nadeszła faza jeszcze głębszej nierówności, podziałów na wygranych i przegranych, na plutokrację i oligarchię z jednej, a prekariat i bezrobotnych z drugiej strony, czemu wybitne prace poświęcili czy to Thomas Piketty, czy Branko Milanovic. Zadziałała niestety formuła przytoczona przez wspomnianego Josepha Stiglitza, który sparafrazował słynną maksymę Abrahama Lincolna: narodziła się „demokracja jednego procentu, przez jeden procent dla jednego procentu". Pojawiły się kominy dochodowe i odpowiedź w postaci powszechnej frustracji mas. Towarzyszy temu protest przeciw wszelkim formom i przejawom ponadnarodowości na rzecz – znowu modnej i mocno forsowanej – suwerenności.

Stąd właśnie obecne władze w Warszawie, też odwołując się do przeszłości, choć mówią o przyszłości, wysnuły koncepcję Trójmorza. Sam w sobie pomysł ma sens, bowiem przez wieki podporządkowani byliśmy logice osi Wschód–Zachód i myśleniu w tych właśnie kategoriach: „między Rosją a Niemcami", a Południe gdzieś nam umykało.

Wypełnienie tej przestrzeni treścią i nowym myśleniem na pewno nie zaszkodzi, choć co do potencjałów i skuteczności tej naszej wizji można być sceptycznym. Nawet Wyszehrad dowodzi, że to raczej możliwość zrobienia sobie wspólnego zdjęcia na licznych konwentyklach aniżeli strategiczna zbieżność celów i zadań. W Budapeszcie nie tylko trzeźwy, a nierzadko cyniczny Viktor Orbán opowie się za Niemcami i Austriakami, a nawet – jak widzimy – Rosjanami, bo ci po prostu mają więcej do zaoferowania. Podobnie jak Czesi opowiedzą się za Bawarią i Niemcami. Gdzie jest nasza ropa, gaz lub fabryki samochodów? W „epoce nagich interesów", jaka nastała, takie – brutalne w swej wymowie – pytanie trzeba stawiać.

Podobnie jak to, czy właściwa jest zamiana, dziś najwyraźniej w Warszawie pogrzebanego Trójkąta Weimarskiego, a tym samym klasycznej osi Wschód–Zachód, na rzecz „osi" z Budapesztem i wypełnianego treścią Południa w postaci Trójmorza? Gdzie tu porównanie potencjałów i oddziaływania? I co na to nasi sąsiedzi na wschodzie i zachodzie? Roztropnie byłoby wspierać te dwie koncepcje – Weimaru i Trójmorza – przynajmniej paralelnie, jeśli koniecznie na to drugie stawiamy.

Między Niemcami a Rosją

Nawet gdyby się nam udało, co byłoby rzadkim dowodem zdolności koalicyjnych i koncyliacyjnych w wydaniu Warszawy, z czego raczej nie słyniemy, to od całego sąsiedztwa nie uciekniemy. Na zachodzie mamy Niemców, a na wschodzie Rosję.

Wspomniany na wstępie kryzys globalizacji wywołał serię napięć i załamań w Unii Europejskiej, jakby nie było, dziecka prawdziwego triumfu Zachodu, rynków i demokracji liberalnej spod znaku „końca historii" Francisa Fukuyamy. Tendencje odśrodkowe widać teraz wszędzie, podobnie jak wewnętrzne pęknięcia i prawdziwy wręcz trybalizm, a więc walkę każdego z każdym. Przy czym ścierają się nie tylko partyjne programy czy interesy, lecz ideologie i wartości, mamy na scenie bój aksjologiczny.

Dopiero zobaczymy, jak UE przejdzie przez dwa przyszłoroczne poważne egzaminy: zakończenie brexitu oraz wybory do Parlamentu Europejskiego. Oby tylko dotychczasowe, osaczone elity liberalne nie zostały ponownie zaskoczone w sytuacji, gdy nawet wpływowy magazyn „Politico" daje tytuł „Europa Macrona kontra Europa Orbána". Bo przecież po tej drugiej, nieliberalnej stronie stoi już nie tylko Budapeszt i Warszawa, ale nawet Rzym, a na kontynencie coraz aktywniej działa Steve Bannon, ten sam, który wprowadził Donalda Trumpa do Białego Domu.

UE trzeszczy w szwach i musi – to pewne – gruntownie się zmienić, by dotrwać do narysowanej w cyklu „Rzeczpospolitej" granicy 2050 r. A przede wszystkim jak najszybciej zwrócić się ku postulatom i żądaniom demos, jeśli jej nieruchawe i biurokratyczne instytucje nie chcą w pełni oddać pola populistom, jak ich definiują, a którzy sami siebie widzą jako nową i prężną siłę polityczną, o czym ma świadczyć rosnące poparcie.

Integracja europejska jest nam jednak nadal potrzebna, bo jej atuty są niezbywalne – to dzięki niej mamy za sobą spokój, pokój i postęp. A zastąpienie jej nacjonalizmami, kryjącymi się pod płaszczykiem „obrony suwerenności", jest niczym innym, jak przepisem na katastrofę, gdyż nacjonalizmy („suwerenne państwa") mają to do siebie, że wcześniej czy później skoczą sobie do głów, w obronie własnych „świętych" interesów.

Integracja jest nam nie mniej potrzebna także z innego powodu: tylko wspólnie i zjednoczeni w Europie poradzimy sobie z gigantami – USA, Chinami, Indiami itd. Toteż nawet jeśli niektórzy stawiają przyszłość UE pod znakiem zapytania, bo przecież brexit zamiast dotychczasowej formuły coraz bliższej współpracy („ever closer Union") wprowadził na porządek dzienny dezintegrację i formułę luźnej koordynacji („ever looser Union"), to przecież, patrząc z polskiej perspektywy, co najmniej dwie kwestie pozostają bezsporne: w 2050 roku, podobnie jak dziś, Niemcy pozostaną naszym sąsiadem, a Polska lepiej na tym wyjdzie, jeśli będzie z nimi, a nie przeciwko nim. Silny sojusz z USA, o który stale będziemy zabiegali, tego stanu nie zmieni. A na dodatek w tyle głowy warto mieć zmodyfikowane pytanie: Czy Amerykanie gotowi są umierać za Gdańsk?

Co wobec tego z Rosjanami? Redaktor Bogusław Chrabota słusznie postuluje: „Potrzebna jest redefinicja stosunków ze wschodem". Tyle tylko, że pojmuje ten „wschód" tradycyjnie, wedle naszej klasycznej miary „Rosjanie i inni".

Tymczasem dostępne dane dowodzą jednego: mamy do czynienia z prawdziwym przesunięciem się ośrodka siły – z Atlantyku na Pacyfik. Najpoważniejsze prognozy przewidują że w 2035 r. najsilniejszymi gospodarkami będą: Chiny, Stany Zjednoczone, a potem Indie. A w roku 2050 Indie mają już wyprzedzić USA. Rosji w tym gronie nie widać.

Co więcej, dokonał się prawdziwy przewrót kopernikański z nią związany – od końca XVII stulecia po rozpad ZSRR to Kreml grał rolę Wielkiego Brata wobec Zakazanego Miasta w Pekinie. A teraz jest odwrotnie. Arcyważne pytanie brzmi: jak długo Rosja zechce (może) być dostawcą surowców dla szybciej się rozwijających Chin? Tych Chin, które właśnie wystąpiły z projektami dwóch Jedwabnych Szlaków, z których ten lądowy ma biec właśnie przez Rosję, Białoruś i nasz kraj. Tym samym Chińczycy już do nas wchodzą, a to zmienia reguły gry.

Wspomniany Kishore Mahbubani pisze: „W początkach XXI wieku historia dokonała zwrotu – być może najważniejszego w dziejach ludzkości. A jednak Zachód nie chce tego przyznać lub zaadaptować się do tej nowej historycznej ery". Jakiej ery? Ano takiej, w której to nie Zachód narzuca, jak to było przez ostatnie wieki, swoją wolę i wartości. Trzeba się dzielić odpowiedzialnością i rolą, a w Warszawie, zupełnie o tym dziś niemyślącej, wyciągnąć z tego należyte wnioski. Albowiem, cytując Machiavellego, mądrzy są ci książęta, „którzy mają zwracać uwagę nie tylko na trudności obecne, lecz także przyszłe, i usiłują im usilnie zapobiec", by choroba nie stała się nieuleczalna.

Powrót zielonej wyspy

Ta „nowa era" to także pora nowej wędrówki ludów – tak masowej turystyki, jak masowej migracji. To się raczej nie zmieni, mimo że my, poza migrantami tymi z Ukrainy, migrantów nie chcemy. Starzenie się naszego kontynentu i dysproporcje rozwojowe oraz dynamika przyrostu naturalnego w Afryce sprawią, że kryzys uchodźczy z 2015 r. nie musi być odosobniony, bo mamy do czynienia z kryzysem strukturalnym i trwałym.

Toteż zarówno przyszłość Ukrainy, jak losy państw basenu Morza Śródziemnego powinny być w centrum naszej uwagi, gdyż w obu przypadkach chodzi o nasze strategiczne interesy. Albowiem polityka wschodnia UE zapewne będzie się znajdowała w trwałym napięciu z polityką śródziemnomorską, rywalizując z nią o środki i znaczenie.

Towarzyszy nam bowiem jeszcze jedna rewolucyjna fala, zmuszająca do myślenia inaczej niż dotychczas. Jako ludzkość w ostatnich trzech dekadach niebywale przyspieszyliśmy – na dobre i złe. Na dobre, bo lepiej się nam na ogół żyje. Na złe, bo postawiliśmy bezprecedensowe wyzwania ekologii.

Wkroczyliśmy w epokę antropocenu, nadmiernej ingerencji człowieka w naturę, o czym warto głębiej pomyśleć, chociażby stojąc w niezliczonych korkach. Do roku 2050 przejdziemy, to pewne, przez tzw. oil peak, a więc maksymalne zużycie ropy naftowej, nawet po wykorzystaniu ostatnich zasobów w szybko topniejącej Arktyce.

Czas na myślenie w kategoriach alternatywnych źródeł energii, elektrycznych samochodów, a nie tylko coraz nowszych i szybszych smartfonów czy elektronicznych gadżetów. Ponadto, może właśnie w tym kontekście warto wrócić do poprzedniej, wtedy nieco inaczej rozumianej, koncepcji Polski jako „zielonej wyspy". Potencjał mamy, o ile tylko nie dopuścimy do nowej fali wycinki lasów, bo to one, a niekoniecznie węgiel, są naszym skarbem narodowym.

Gołym okiem widać, jak bardzo Polska zmieniła się po 2004 r. i akcesji do UE. Do roku 2050 zmieni się jeszcze bardziej. Będzie jeszcze więcej technologii i informacji, a czy także wiedzy, to już od nas zależy. Na społeczeństwo sieciowe nałoży się jeszcze gęstsza sieć nowych współzależności. Przeciwko globalizacji można, a czasami nawet należy się buntować, jednak nie da się jej zawrócić kijem czy pałką. To proces niejako obiektywny, często zachodzący obok naszej woli, a niekoniecznie zgodnie z nią.

Korekty i wpływ na jej przebieg są jednak wymagane. Jak dotychczas nie mamy bowiem planety B, która moglibyśmy zasiedlić. Tym bardziej należy dbać o naszą. Począwszy od własnego podwórka. I oby tylko nasze horyzonty także nie ograniczyły się do tej perspektywy, bo sporo takich oznak. Czas myśleć globalnie, nie tylko lokalnie – to sedno „nowej ery", w którą właśnie wkroczyliśmy, a co tak słabo widać z treści naszej publicznej debaty i głównego nurtu mediów.

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Autor jest profesorem i dyrektorem Centrum Europejskiego UW, członkiem Komitetu Prognoz „Polska 2000 Plus" przy Prezydium PAN.

W naszym aktualnym dyskursie publicznym i politycznym panuje doraźność, dojutrkowość, powierzchowność i brak głębi. No i dominuje polityka historyczna. Koncentrujemy się na wydarzeniach bieżących i historii, przeoczając długotrwałe procesy i tendencje. Roztrząsamy rachunki krzywd, grzebiemy się w przeszłości, przyszłości pozostawiając niewielki margines. Brakuje nam długofalowego myślenia, wyobraźni, strategii, o geostrategii i geopolityce nie wspominając.

Owszem, ostatnio jakby coś drgnęło, czego dowodem dwie obszerne – i ważne, jak się wydaje – książki Jacka Bartosiaka i Leszka Sykulskiego. Jednak te jaskółki jeszcze nie czynią wiosny. To głos wąskich elit, a nie szeroki dyskurs w głównym nurcie. Dlatego stworzenie strategii Polska 2050 – inicjatywa redakcji „Rzeczpospolitej" i jej redaktora naczelnego Bogusława Chraboty – jest tak ważna. Nie tylko inspiruje, ale wręcz zmusza do zabrania głosu.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie polityczno - społeczne
Roch Zygmunt: Bronię Krzysztofa Stanowskiego
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: NATO popsują, europejskiego bezpieczeństwa nie wzmocnią
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Franciszek i biała flaga. Dlaczego te słowa nie zasługują jedynie na potępienie?
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Rozdarci między Grupą Wyszehradzką a Trójkątem Weimarskim
Opinie polityczno - społeczne
Michał Kolanko: Kampania samorządowa testuje spójność koalicji