W naszym aktualnym dyskursie publicznym i politycznym panuje doraźność, dojutrkowość, powierzchowność i brak głębi. No i dominuje polityka historyczna. Koncentrujemy się na wydarzeniach bieżących i historii, przeoczając długotrwałe procesy i tendencje. Roztrząsamy rachunki krzywd, grzebiemy się w przeszłości, przyszłości pozostawiając niewielki margines. Brakuje nam długofalowego myślenia, wyobraźni, strategii, o geostrategii i geopolityce nie wspominając.
Owszem, ostatnio jakby coś drgnęło, czego dowodem dwie obszerne – i ważne, jak się wydaje – książki Jacka Bartosiaka i Leszka Sykulskiego. Jednak te jaskółki jeszcze nie czynią wiosny. To głos wąskich elit, a nie szeroki dyskurs w głównym nurcie. Dlatego stworzenie strategii Polska 2050 – inicjatywa redakcji „Rzeczpospolitej" i jej redaktora naczelnego Bogusława Chraboty – jest tak ważna. Nie tylko inspiruje, ale wręcz zmusza do zabrania głosu.
Wschód, Zachód i Południe
Mamy dziś czas turbulencji, niepokojów i niejasności – w Polsce, w Europie i na świecie, szczególnie zachodnim. Paradoksalnie to dobra epoka dla wizjonerów, bo czuć, że znowu, jak po upadku porządku zimnowojennego, znaleźliśmy się na zakręcie. Nic dziwnego, że wizjoner z Singapuru Kishore Mahbubani w najnowszej książce-eseju prowokacyjnie pyta: „Czy Zachód przegrał?". A nasz ekspert w Oksfordzie Jan Zielonka, nie będąc odosobnionym, pisze o „kontrrewolucji" i załamaniu porządku liberalnego. Czego synonimem, w oczach wielu, jest tzw. fenomen Trumpa. Skończyła się, a na pewno mocno zachwiała, epoka walki o wartości i multilateralizmu, wróciły twarde boje o interesy, dobijane w dwustronnych targach.
Być może dopiero teraz uświadamiamy sobie w pełni, że upadkowi ZSRR i bloku wschodniego towarzyszyła nowa fala globalizacji, utożsamianej z bezwzględną dominacją rynków lub wręcz „fundamentalizmem rynkowym", sięgając do słownika noblisty z ekonomii Josepha Stiglitza. Rynek miał być powszechny i globalny, miał nas zbawić, nie mówiąc już o tym, że – jak zapewniano – sprawiedliwie podzieli i podniesie nasz wspólny dobrobyt.
Teraz już wiemy, jak wielka była to iluzja. Zamiast nowej sprawiedliwości nadeszła faza jeszcze głębszej nierówności, podziałów na wygranych i przegranych, na plutokrację i oligarchię z jednej, a prekariat i bezrobotnych z drugiej strony, czemu wybitne prace poświęcili czy to Thomas Piketty, czy Branko Milanovic. Zadziałała niestety formuła przytoczona przez wspomnianego Josepha Stiglitza, który sparafrazował słynną maksymę Abrahama Lincolna: narodziła się „demokracja jednego procentu, przez jeden procent dla jednego procentu". Pojawiły się kominy dochodowe i odpowiedź w postaci powszechnej frustracji mas. Towarzyszy temu protest przeciw wszelkim formom i przejawom ponadnarodowości na rzecz – znowu modnej i mocno forsowanej – suwerenności.