– Nic się nie stało. To całkiem normalna sprawa – w taki sposób skomentował Karl Nehammer, sekretarz generalny Austriackiej Partii Ludowej, ÖVP byłego kanclerza Sebastiana Kurza, doniesienia mediów o zniszczeniu dokumentów rządowych w podejrzanych okolicznościach. Media zdążyły już ochrzcić całą sprawę mianem „afery z udziałem niszczarki", dopatrując się w niej drugiego dna.
Niezapłacony rachunek
Wszystko wygląda rzeczywiście bardzo podejrzanie. Chodzi o pięć dysków pamięci, których zniszczenie zlecił wyspecjalizowanej firmie jeden ze współpracowników kanclerza. Co ciekawe, nie podał prawdziwego nazwiska ani też, że chodzi o zlecenie urzędu kanclerskiego. Uczestniczył przy tym osobiście w procesie niszczenia, czyli kruszenia dysków. Aby zaś mieć pewność, że nikt nie będzie w stanie poskładać kawałków, nakazał trzykrotne powtórzenie procesu niszczenia.
Zdaniem pracowników firmy zleceniodawca zachowywał się przy tym bardzo nerwowo. Przypomnieli sobie o wszystkim w chwili, gdy sprawą zainteresowała się policja. Rzecz w tym, że tajemniczy mężczyzna nie uregulował rachunku za usługę opiewającego na niecałe 70 euro. Zniknął i jedynym śladem, jaki do niego prowadził, był numer telefonu. W ten sposób nie został jednak namierzony, bo wcześniej jeden z pracowników firmy utylizacyjnej zauważył nieuczciwego klienta w telewizji. Stał obok kanclerza Kurza w czasie wiecu byłego już wtedy szefa rządu. Sprawa trafiła na łamy tygodnika „Falter", wywołując sporo zamieszania.
Rzecz w tym, że akcja niszczenia rządowych dokumentów miała miejsce w maju tego roku, na kilka dni przed głosowaniem w parlamencie nad wotum nieufności dla koalicyjnego rządu Sebastiana Kurza popieranego przez jego konserwatywną ÖVP oraz skrajnie prawicową Wolnościową Partię Austrii (FPÖ). Wniosek złożyła opozycja po przetasowaniach w gabinecie Kurza, który pozbył się z rządu ministrów FPÖ.