Nazywa się J.E. i ma czterdzieści jeden lat. Pokazuje mi dokument tożsamości oraz swoją legitymację analityka z policyjnej grupy przeciwporwaniowej, podpisaną 20 marca 2009 roku przez dowódcę jednostki. Siedzi na plastikowym krześle. Kiedy proponują mu kawę, odmawia. Ani na chwilę nie przestaje palić. Pomimo wieku jego ramiona, pierś i ręce wciąż zachowują ów rodzaj krzepy, jaką można rozwinąć wyłącznie od dzieciństwa, tę szorstkość człowieka ze wsi, o wiele trwalszą niż forma wypracowana na siłowni. Ucieka spojrzeniem, nie patrzy w oczy. Kiedy milknie, nie czyni tego, by onieśmielić, ale dlatego, że szuka właściwych słów. Mówi niewiele, nie podnosząc głosu. Trudno wydobyć z niego słowa, trzeba się postarać, żeby odpowiadał więcej niż monosylabami. Twierdzi, że mógłby mówić całymi dniami, a i tak opowiedziałby ledwie znikomą część tego, co widział i co zrobił. Wszystko relacjonuje absolutnie chłodnym tonem. Nigdzie się nie rusza bez pistoletu. Pokazuje blizny po trzech postrzałach w prawe ramię. Nie zdejmuje czapki, stara się pozostawać niezauważony. Ma rozpiętą zieloną koszulę w kratę, a pod nią niebieski podkoszulek, do tego jeansy i tenisówki. Nie wstydzi się ani nie kryje z naturą swego fachu. Jeśli postanowił wyrzucić z siebie to, co w sobie nosi, to nie ze względu na wyrzuty sumienia, lecz dlatego, że czuje się oszukany, wykorzystany i źle potraktowany przez przełożonych. Jego relacja brzmi wiarygodnie, lecz jest niemożliwa do zweryfikowania. Ktoś poddał go badaniu wariografem i orzekł, że w jego opowieści można się doszukać niespójności. Dlatego pominięto nazwiska osób, które oskarża. Mówił w zamian za możliwość wyjazdu z kraju, by przestać żyć w ukryciu. Nie dał rady.
„Jako rezerwista z wojska wstąpiłem do policji w 1993 roku. Wpierw służyłem w prewencji, potem przeszedłem do drużyny Cobra [jednostki honduraskich sił specjalnych], a stamtąd do wydziału analiz i informacji w ramach Krajowej Dyrekcji Dochodzeń Kryminalnych. Zajmowałem się pracą dochodzeniową, obserwacyjną, śledzeniem, a nawet fotografowaniem. Większość dochodzeń dotyczyła osób uwikłanych w przemyt narkotyków. W 2006 roku odszedłem z policji. Nie chcieli podpisać mi zwolnienia, a kiedy i tak odszedłem, uznali to za porzucenie obowiązków służbowych. Oddałem wszystko, co nie było moje: broń, odznakę, mundury, i tak po prostu w 2007 sobie odszedłem.
Parę miesięcy później, w pierwszych dniach grudnia 2007 roku, w hotelowej restauracji spotkałem się z oficerem policji, który od tamtej pory awansował na jeden z najwyższych stopni w hierarchii. Wcześniej już zdarzyło nam się współpracować przy śledztwie. Znaliśmy się z pracy, a także dlatego, że obaj pochodziliśmy z tego samego miasta. Powiedział, że potrzebuje broni i ludzi do grupy roboczej w San Pedro Sula, bo porwań jest więcej niż kiedykolwiek. Już pierwszego dnia, zanim w ogóle dotarliśmy na miejsce, zaczął mi opowiadać o sprawie porwania w La Ceiba sprzed trzech miesięcy, której nie potrafią rozwiązać, i dodał, że zajmiemy się nią z marszu.
To on wynajdywał zadania, on też miał znaleźć ludzi do ich wykonania. W San Pedro Sula wszyscy mają przesrane. Zgłosił się więc do nas trzech, co w tamtym czasie nie mieliśmy nic wspólnego z policją, za to posiadaliśmy niezbędne doświadczenie. Zabrał mnie do biura poza komendą policji, gdzie miała siedzibę Grupa Analizy Północny Zachód, formacja nietypowa jak na region, w którym nikt się takimi rzeczami nie zajmował, i gdzie trafiło jeszcze około dwudziestu innych osób. Biuro mieściło się w dzielnicy Trejo w San Pedro Sula, dwie przecznice od centrum handlowego City Mall. Duży budynek bez jakichkolwiek znaków szczególnych. Żadnych mundurów, żadnych radiowozów, wszyscy po cywilnemu. Spoza sił policyjnych zatrudniono nas trzech. Nie figurowaliśmy w spisach. Dali nam niezarejestrowaną broń i zaproponowali pięćset dolarów miesięcznie plus wyżywienie i zakwaterowanie. Całą dwudziestką mieszkaliśmy razem. Miałem pseudonim Óscar. Wszystkim nam wypisali na tablicy pseudonimy. Dowodził ten sam oficer, który wpierw się do mnie zgłosił. Potem z dzielnicy Trejo przenieśliśmy się do Río de Piedras, a stamtąd do San José. Ja panu mogę te domy wskazać, pan tam spryska podłogę luminolem i dziś jeszcze widać będzie, że jest cała we krwi. Płacili nam ludzie, którym gangi porywaczy zalazły za skórę. Nie mieli się do kogo zwrócić.
Metoda na dręczoną jaszczurkę
Akurat wtedy trafiło się głośne porwanie i to była nasza pierwsza sprawa, ale zainkasowaliśmy tylko jedną wypłatę, bo jeszcze właśnie w grudniu 2007 roku jedna uprowadzona została zabita. Przy okazji tego pierwszego porwania zniknęło około dziesięciu osób zamieszanych w sprawę. Już w pierwszych miesiącach stało się jasne, że tak to działa – złapanego porywacza się eliminowało. Obowiązywała zasada, że porywaczy się eksterminuje. Jeśli nalot był legalny, zatrzymanych i dowody rzeczowe przekazywaliśmy do Ministerio Público, tyle że legalnych to było dziesięć akcji na sto. Czasem zatrzymywało się czterech, eliminowało trzech, a jednego przekazywało [do Ministerio]. Kiedy realizowaliśmy operację obliczoną na zatrzymanie, wysyłaliśmy ekipę naszych, zgarnialiśmy kogo trzeba, a następnie wzywaliśmy oddziały prewencji i Cobrę, żeby zrobić pokazówkę, ale przypadki współdziałania z nimi były bardzo rzadkie. Prawie zawsze działaliśmy sami. Niewiele spraw trafiało przed oblicze wymiaru sprawiedliwości. Każdy prokurator mógłby nas przyskrzynić. Występowaliśmy o nakazy rewizji, dostęp do danych telefonicznych. Bardzo łatwo byłoby ustalić, co robimy, odkryć, co się dzieje, skoro pojawia się tylu zabitych. Dwóch bystrych prokuratorów mogłoby nas capnąć już w pierwszym roku. Fakt, więcej nalotów urządzaliśmy bez śladów w dokumentach, ale wystarczyłoby porównać dane pojawiających się zabitych z wnioskami o nakazy rewizji i każdy by się pokapował.