„Smoleńsk”, „Hiszpanka”, „Dywizjon 303”… Arcydzieł nie da się zadekretować

Marzenia o wielkim kinie historycznym, które zachwyci Zachód i przekona go do naszych racji, to mrzonka ufundowana na kompleksach. Róbmy takie kino, na jakie nas stać, a przede wszystkim takie, które w pierwszym rzędzie będzie podobało się nam samym.

Aktualizacja: 16.09.2018 15:32 Publikacja: 14.09.2018 18:00

Maciej Pawlicki jest producentem dobrze zapowiadających się „Legionów” (zdjęcie z planu). Ale na kon

Maciej Pawlicki jest producentem dobrze zapowiadających się „Legionów” (zdjęcie z planu). Ale na koncie ma m.in. zupełnie nieudany „Smoleńsk”

Foto: PAP

Kiedy słyszę, że jakiś polski film jest „ważny" i „powinien był powstać", to momentalnie staję się podejrzliwy. Lampka ostrzegawcza włącza się dlatego, że bardzo często argumenty tego typu mają pomóc wyjść obronną ręką twórcom, którzy ponieśli klęskę. Bo film „ważny" nie może być zły. A jeżeli „powinien był powstać", to także powinniśmy go zobaczyć i z pewnością nie powinniśmy go krytykować, bo przecież jest „ważny". Można tak na okrągło.

Pół biedy, jeśli klęska ma wymiar artystyczny, w końcu nikt nie zna przepisu na arcydzieło i nawet najwybitniejsi twórcy pokroju Andrzeja Wajdy czy Jerzego Kawalerowicza wracali z planu filmowego na tarczy. Gorzej, jeśli ten „ważny" i „potrzebny" film jest po prostu nieudolnie nakręcony. Wtedy łagodny recenzent czyni szkody (często w dobrej wierze) dużo poważniejsze, zniechęca bowiem widza do polskiego kina w ogóle. Nie wspominając już o publicznych pieniądzach wydanych na produkcję.

Powyższy sposób myślenia nie jest wyłącznie domeną prawicy, która nieudaną „Historię Roja" Jerzego Zalewskiego i „Smoleńsk" Antoniego Krauzego broniła podobnymi argumentami, bo także i lewica do spółki z liberałami sięgała po takie argumenty, broniąc niezbyt udanego „Pokotu" Agnieszki Holland, średniego „W imię..." Małgorzaty Szumowskiej czy „Pokłosia" Władysława Pasikowskiego, którego zresztą nie trzeba było bronić aż tak bardzo, bo jest to film całkiem sprawnie zrealizowany.

Różnica polegała na tym, co obydwie strony uważają za „ważne" i „potrzebne". Prawica oskarża lewicę i liberałów o pedagogikę wstydu, a ci odwdzięczają jej się zarzutami o propagandę narodowo-katolicką. Mechanizm jest jednak podobny, a ofiarami tej ideologicznej wojny są cywile, czyli zwykli widzowie, którzy chcieliby zostać po prostu poważnie potraktowani i dostać kawał solidnego kina. Rozrywkowego i artystycznego.

Nic się nie podoba

Dziś to jednak prawica jest u władzy i to ona ma łatwiejszy dostęp do publicznych pieniędzy. Kurek z funduszami dla patriotycznych produkcji historycznych został odkręcony na całego, w telewizji oraz w kinie. Tę hojność podsyciła rocznica stulecia niepodległości.

Trudno przewidzieć, jaki będzie bilans artystyczny tych działań, jednak żadne wiekopomne dzieło jeszcze nie powstało. Trwają prace nad filmami poświęconymi Legionom Piłsudskiego (na razie ekipa ludzi odpowiedzialnych za film z reżyserem Dariuszem Gajewskim na czele robi dobre wrażenie, ale producentem jest Maciej Pawlicki, który odpowiadał za „Smoleńsk"). Powstaje też film o Marszałku z Borysem Szycem w roli głównej, który reżyseruje Michał Rosa, a Leszek Wosiewicz kręci biografię rotmistrza Witolda Pileckiego.

Dotychczas filmy o żołnierzach wyklętych, wielkich bitwach i polskim etosie kończyły się klapą. Nie ma co się dłużej znęcać nad wspomnianą „Historią Roja", niskobudżetowym „Wyklętym" Konrada Łęckiego czy „Pileckim" Mirosława Krzyszkowskiego albo niedawnym „Dywizjonem 303. Historii prawdziwej" Denisa Delicia, który to boleśnie przypomniał, że daleko nam do Hollywood. Te filmy nie przejdą do historii kina, tak jak nie przeszły nieudane „Bitwa pod Wiedniem" ani „1920. Bitwa Warszawska".

Bliżej sukcesu były produkcje skromniejsze i mniej napompowane patriotyczną misją, jak „Wołyń" Wojciecha Smarzowskiego, „W ciemności" Agnieszki Holland i „Obława" Marcina Krzyształowicza – filmy, o które można się spierać, ale które na pewno zostały zrealizowane na wysokim poziomie warsztatowym i artystycznym. Nie sprawdziła się natomiast wysokobudżetowa „Hiszpanka" Łukasza Barczyka (24 mln zł na produkcję) o zwycięskim powstaniu wielkopolskim. Wielu krytyków i widzów miało też zarzuty do „Miasta 44" Jana Komasy (25 mln zł). Obydwa filmy miały przynajmniej kostiumy, scenografię i efekty specjalne na światowym poziomie. Tylko co z tego, skoro pierwszy z nich polscy widzowie zignorowali (zaledwie 61 tys. widzów, co dało milion złotych przychodu), a drugi mimo sukcesu frekwencyjnego mierzył się z przesadną krytyką, padała cała gama zarzutów: „film dla gimbazy", apologia głupoty i śmierci, niedopasowana muzyka itd.

Można odnieść wrażenie, że rodzime kino historyczne rozbija się o nasze malkontenctwo, brak dystansu i zrozumienia, że jest różnica między tym, czy film jest dobry, a tym, czy nam odpowiada ze względu na prezentowaną wizję oraz ideologię. Jedno nie zawsze musi pokrywać się z drugim, choć nad Wisłą przyjęło się twierdzić, że skoro film nie odpowiada naszej wizji historycznej, to z założenia jest „gniotem".

Hollywoodzkie fantazmaty

Prawica lubi krytykować kino historyczne III RP, sama jednak przez trzy lata nie dorobiła się udanej artystycznie narracji w kinie fabularnym. Może było za mało czasu i jest zbyt wcześnie, żeby to oceniać? A może problem leży gdzie indziej? Bo o ile można zadekretować wartości i cnoty na papierze, o tyle na taśmie filmowej już nie sposób. Wciąż jednak słychać o planowanych wielkich produkcjach historycznych z międzynarodową obsadą, z najlepszymi efektami specjalnymi, które będą tak dobre, że specom w Hollywood oko zbieleje. Deklarowali to urzędnicy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, wicepremier Piotr Gliński (filmowa rodzina!), a nawet i prezydent Andrzej Duda odwoływał się do tych hollywoodzkich fantazmatów o polskich superprodukcjach z zagranicznymi aktorami. Może faktycznie któryś z filmów robionych na okoliczność jakiegoś patriotyczno-narodowego konkursu będzie udany, ale sama prawicowa retoryka, w której powtarzają się takie hasła jak „polityka historyczna", „soft power" (miękkie oddziaływanie), „odzyskiwanie godności", „pokazanie ludziom na Zachodzie, jak było naprawdę", brzmią nieprzekonująco oraz sugerują liczne kompleksy, zdradzając problemy, które bardziej mamy sami z sobą aniżeli Zachód z Polską.

Zatrzymajmy się na moment przy pojęciu miękkiego oddziaływania, które ukuł amerykański politolog z Uniwersytetu Harvarda Joseph S. Nye. Oznacza ono ogół działań i potencjału danego narodu lub kraju, który procentuje w zdobywaniu wpływów i osiąganiu swych celów na drodze subtelnych działań dyplomatycznych, kulturalnych i promocyjnych. Przeciwieństwem miękkiego oddziaływania jest oczywiście twarde działanie, czyli polityka rozumiana w sensie ścisłym.

W rankingu „The Soft Power 30" autorstwa firmy Portland Communications zajmującej się PR-em, znajdujemy się obecnie na 24. miejscu, a przed nami, poza zajmującą pierwsze miejsce Wielką Brytanią, są m.in. Finlandia (15. miejsce), Irlandia (19. miejsce) i Grecja (23. pozycja). Z kolei w Indeksie Mocy Państw stworzonym przez Polaków Grzegorza Lewickiego i Piotra Araka na podstawie światowych danych zajmowaliśmy w 2017 r. 27. miejsce (tu wygrywają Stany Zjednoczone).

Ważnym elementem soft power jest oczywiście kultura, a szczególnie jej eksport do krajów regionu i na Zachód. To właśnie w tym punkcie nowoczesne ambicje rozwojowe zbiegły się z polityką historyczną, co sprawiło, że na prawicy coraz częściej zaczęto mówić o filmach, które jednocześnie zachwycą świat i opowiedzą naszą wersję historii, wprowadzą polską narrację do międzynarodowego obiegu informacji.

Prawica zdaje się jednak zapominać, że wielkie kino historyczne to tylko jedna z opcji działania metodami soft power. Czy naszego kapitału nie budują także sukcesy Pawła Pawlikowskiego (nagroda za reżyserię „Zimnej wojny" na festiwalu w Cannes), międzynarodowy Booker dla „Biegunów" Olgi Tokarczuk czy premiery spektakli operowych Mariusza Trelińskiego w nowojorskiej Metropolitan Opera i Krzysztofa Warlikowskiego w London Opera House? Minister Gliński co prawda gratulował Tokarczuk i Pawlikowskiemu, ale trudno powiedzieć, żeby politykom prawicy było w smak, że takie sukcesy odnoszą twórcy, którzy w najlepszym wypadku wykazują chłodny dystans wobec rządów Zjednoczonej Prawicy. W związku z tym politycy na gwałt poszukują sukcesu, pod którym mogliby się podpisać obydwiema rękami, a na dodatek takiego, który wpisywałby się w obecną politykę historyczną „odzyskiwania godności".

Czerwone ręce prawicy

W tych wielkich planach i marzeniach o podboju Zachodu przy pomocy polskiej historii odbijają się nasze arcypolskie kompleksy. Zdrada w Jałcie, trudne losy polskich emigrantów (tych dawnych i współczesnych), nieuczciwe oskarżenia o współudział w Holokauście czy wreszcie współczesne komentarze na temat „odradzającego się" faszyzmu i antysemityzmu w Polsce, nieporadna reakcja władz w postaci ustawy o IPN czy kuriozalnych działań Polskiej Fundacji Narodowej – to wszystko odzwierciedla nasze ambicje wejścia na międzynarodowe salony, ale też nadzwyczaj dziecinną złość, kiedy te drzwi są przed nami zamykane. Nieustannie oczekujemy uznania w oczach innych, zapominając o prostej regule, że inni nie będą nas szanować, jeśli sami siebie szanować nie będziemy. Jeśli nie zaakceptujemy stanu faktycznego, nie przyjmiemy do wiadomości własnych słabych i mocnych stron, i dopiero w dalszej kolejności zastanowimy się, co można zmienić, i zaczniemy to realizować.

W tej całej dyplomatyczno-politycznej bezsilności jesteśmy jak Stanisław Wokulski, bohater „Lalki", który uparcie próbował wejść w środowisko arystokracji – po trochu z miłości, a po trochu z ambicji i chęci rozbicia klasowej ściany. Bohater powieści Bolesława Prusa gotów był przepuścić fortunę za jedno dobre słowo przedstawicieli warstwy, do której należała kochana przez niego Izabela Łęcka. Rozdawał pieniądze na lewo i prawo, skupował weksle utracjuszy, żyrował kredyty, spłacał długi dobrze urodzonych, ba, nawet potrafił celowo przegrać w karty, żeby tylko zdobyć uznanie w oczach klasy wyższej. A tymczasem jego sytuacja się nie zmieniała – nieustannie nim pogardzano i szydzono za plecami.

Wokulski chciał kupić bilet wstępu do klubu dla dobrze urodzonych, ignorując oczywisty fakt, że nigdy nie będzie traktowany przez nich równo. Jego czerwone ręce, odmrożone na syberyjskim zesłaniu, przypominały wszystkim, że jest ulepiony z innej gliny. Ma inne doświadczenia i nigdy nie będzie taki sam.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ma tego pełną świadomość. Woli jednak żyć rojeniami zrodzonymi z naiwnej romantyczno-szlacheckiej wizji polskości. Zamiast stać się polskim XIX-wiecznym self-made manem (człowiekiem, który swój sukces zawdzięcza własnej pracy), on aspirował do świata, który nim gardził i którym sam gardził w duszy. „Lada zagraniczny przybłęda bez trudu dostawał się do waszych salonów, które ja musiałem dopiero zdobywać, choćby... piętnastym procentem od powierzonych mi kapitałów!...To oni, to ci ludzie, nie ja, posiadali wasz szacunek, ba! mieli nierównie rozleglejsze przywileje" – mówił rozgoryczony. Stało się to źródłem jego nieszczęść i ostatecznie samobójstwa.

Wokulski nieustannie poszukiwał potwierdzenia własnej wartości w oczach innych, ku własnej zgubie. „Po dziś dzień uchodzi za postać tragiczną – i to jest przyczynek do niezamierzonego komizmu zbiorowości polskiej i naszej śmieszności w oczach innych narodów. Co jest tragicznego w facecie, który mając rozum, rozliczne talenty, wiedzę i nawet pieniądze, nie jest w stanie niczego zrobić porządnie i do końca" – pisał Aleksander Kaczorowski w znakomitym eseju „My z Wokulskiego", opublikowanym w 2012 r. na łamach „Plusa Minusa".

Nam także dzisiaj udziela się śmieszność Wokulskiego, gdy próbujemy na siłę wejść do świata, któremu do niczego (oprócz łatwych pieniędzy) nie jesteśmy potrzebni. Wysokobudżetowy film w Hollywood poświęcony polskiej historii? Śmiech na sali. Wiele rzeczy można kupić za pieniądze, ale z pewnością nie należy do nich szacunek i godność. Porównywanie się z Hollywood (Amerykanom przecież udaje się sprzedawać swoją wizję historii! – mówią niektórzy komentatorzy) oznacza głębokie niezrozumienie, czym są globalizacja oraz imperializm. Amerykanie sprzedają całemu światu swoją wizję historii za pomocą kina popularnego nie dlatego, że robią najlepsze filmy na świecie (choć robią), tylko dlatego, że są krajem najbardziej wpływowym i najsilniejszym gospodarczo, politycznie i cywilizacyjnie, co wynika z dekad ekspansywnej polityki imperialno-kolonialnej. Nie osiągnęli tego za pomocą swojej kultury, która liczy zaledwie 200 lat, tylko za pomocą siły swojej gospodarki i armii oraz za sprawą wojen, czyli krótko mówiąc, nie za pomocą soft power, tylko hard power. Podobnie jak Brytyjczycy, których „Dunkierkę" w zeszłym roku cały świat oglądał z rozdziawionymi w podziwie ustami.

Powalić na kolana

Rojąc o zainteresowaniu naszą kulturą i historią Zachodu, tracimy okazję, by silniej oddziaływać na naszych sąsiadów i kraje regionu. Jakie polskie filmy, seriale i książki podbiły ostatnio rynek węgierski, litewski, słowacki czy chociażby ukraiński? Z chorobliwą zazdrością patrzymy na czeski film o lotnikach z II wojny światowej „Ciemnoniebieski świat" (2001 r.), który wcale nie był wielkim międzynarodowym hitem, jak to się zwykło uważać w Polsce, tylko przyzwoicie skrojonym, solidnie zrealizowanym filmem historycznym nakręconym za 8 mln euro. W tym samym roku w Polsce powstało „Quo vadis" za 76 mln zł, czyli za blisko dwa razy tyle. Pójdźmy dalej, dziesięć lat potem nakręcono polsko-włoską „Bitwę o Wiedeń" za 13 mln euro, a w 2014 r. „1920. Bitwę Warszawską" za prawie 6 mln euro. Żaden z tych filmów nie dorastał do pięt „Ciemnoniebieskiemu światu" i, niestety, zdaje się, że nie o pieniądze tutaj idzie.

Chcemy podbijać świat, a tymczasem z naszych superprodukcji historycznych kpią sami polscy widzowie. Kiedy zaś już powstaje atrakcyjne dla młodego widza, przejmujące kino pokroju „Miasta 44", to prawica kręci nosem, że przesłanie filmu jest nieoczywiste. Po „Wołyniu" Smarzowskiego narzekano z kolei, że opowiedziana historia jest zbyt skomplikowana, by zrozumieli ją widzowie na Zachodzie. A ja sądzę, że liczy się to, żebyśmy w pierwszej kolejności my sami rozumieli te filmy i oglądając je, nie czuli zażenowania bądź irytacji, że znowu nie wyszło. „Wołyń" te niewygórowane ambicje spełnia w zupełności. Nie spełnia ich za to przepompowany patosem „Dywizjon 303. Prawdziwa historia", który niedawno wszedł na ekrany. Czy kino jest od tego, żeby podnosić widzów z kolan, czy jednak dobry film powinien nas raczej na te kolana powalić? A jeśli ktoś jest zdolny, tak jak Christopher Nolan, to potrafi zrobić jedno i drugie, co udowodnił w „Dunkierce".

Ustawa o arcydziełach

Parafrazując literaturoznawcę Jana Błońskiego, wolałbym, żeby to nie politycy, lecz kino samo sobie nakładało obowiązki. Samodzielnie wyznaczało swe cele, rywalizowało samo ze sobą, by filmowcy z zazdrością podglądali prace swoich kolegów, aspirowali do najlepszego kina i najzręczniejszego warsztatu. Może to banał, ale mam wrażenie, że nie ma innej drogi. Nie pomoże dosypywanie pieniędzy do budżetów ani konkursy, gdzie ocenia się pomysły, które na papierze mogą być znakomite, ale niczego nie gwarantują. Można za to inwestować w edukację, ułatwiać start debiutantom i organizować projekty dla młodych filmowców. Ale to zadziała pod warunkiem, że młodzi filmowcy będą szukali inspiracji w najlepszym światowym kinie, będą czytać najciekawszą literaturę polską i zagraniczną, a przede wszystkim będą kręcić film za filmem, wydobywając się z samozadowolenia, któremu sprzyjają klakierskie recenzje i środowiskowe bańki.

Nikt nie zadekretował nowej fali francuskiej, kina młodych gniewnych w Anglii, filmów kontestatorskich w Ameryce lat 60. czy nowego kina rumuńskiego, które zawojowało w ostatniej dekadzie europejskie festiwale. Podobnie też w PRL nie zaplanowano powstania polskiej szkoły filmowej. Co więcej, najważniejsze prądy twórcze rodziły się wbrew głównemu nurtowi, na przekór kanonom, a tym bardziej programom politycznym i na złość oficjalnym doktrynom. Niewykluczone, że prawica osiągnie odwrotny efekt do zamierzonego. Być może będą już niedługo powstawać w Polsce arcydzieła, jedno za drugim. Tylko że niekoniecznie będą one w smak konserwatywnym rządzącym.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Kiedy słyszę, że jakiś polski film jest „ważny" i „powinien był powstać", to momentalnie staję się podejrzliwy. Lampka ostrzegawcza włącza się dlatego, że bardzo często argumenty tego typu mają pomóc wyjść obronną ręką twórcom, którzy ponieśli klęskę. Bo film „ważny" nie może być zły. A jeżeli „powinien był powstać", to także powinniśmy go zobaczyć i z pewnością nie powinniśmy go krytykować, bo przecież jest „ważny". Można tak na okrągło.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów