Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ma tego pełną świadomość. Woli jednak żyć rojeniami zrodzonymi z naiwnej romantyczno-szlacheckiej wizji polskości. Zamiast stać się polskim XIX-wiecznym self-made manem (człowiekiem, który swój sukces zawdzięcza własnej pracy), on aspirował do świata, który nim gardził i którym sam gardził w duszy. „Lada zagraniczny przybłęda bez trudu dostawał się do waszych salonów, które ja musiałem dopiero zdobywać, choćby... piętnastym procentem od powierzonych mi kapitałów!...To oni, to ci ludzie, nie ja, posiadali wasz szacunek, ba! mieli nierównie rozleglejsze przywileje" – mówił rozgoryczony. Stało się to źródłem jego nieszczęść i ostatecznie samobójstwa.
Wokulski nieustannie poszukiwał potwierdzenia własnej wartości w oczach innych, ku własnej zgubie. „Po dziś dzień uchodzi za postać tragiczną – i to jest przyczynek do niezamierzonego komizmu zbiorowości polskiej i naszej śmieszności w oczach innych narodów. Co jest tragicznego w facecie, który mając rozum, rozliczne talenty, wiedzę i nawet pieniądze, nie jest w stanie niczego zrobić porządnie i do końca" – pisał Aleksander Kaczorowski w znakomitym eseju „My z Wokulskiego", opublikowanym w 2012 r. na łamach „Plusa Minusa".
Nam także dzisiaj udziela się śmieszność Wokulskiego, gdy próbujemy na siłę wejść do świata, któremu do niczego (oprócz łatwych pieniędzy) nie jesteśmy potrzebni. Wysokobudżetowy film w Hollywood poświęcony polskiej historii? Śmiech na sali. Wiele rzeczy można kupić za pieniądze, ale z pewnością nie należy do nich szacunek i godność. Porównywanie się z Hollywood (Amerykanom przecież udaje się sprzedawać swoją wizję historii! – mówią niektórzy komentatorzy) oznacza głębokie niezrozumienie, czym są globalizacja oraz imperializm. Amerykanie sprzedają całemu światu swoją wizję historii za pomocą kina popularnego nie dlatego, że robią najlepsze filmy na świecie (choć robią), tylko dlatego, że są krajem najbardziej wpływowym i najsilniejszym gospodarczo, politycznie i cywilizacyjnie, co wynika z dekad ekspansywnej polityki imperialno-kolonialnej. Nie osiągnęli tego za pomocą swojej kultury, która liczy zaledwie 200 lat, tylko za pomocą siły swojej gospodarki i armii oraz za sprawą wojen, czyli krótko mówiąc, nie za pomocą soft power, tylko hard power. Podobnie jak Brytyjczycy, których „Dunkierkę" w zeszłym roku cały świat oglądał z rozdziawionymi w podziwie ustami.
Powalić na kolana
Rojąc o zainteresowaniu naszą kulturą i historią Zachodu, tracimy okazję, by silniej oddziaływać na naszych sąsiadów i kraje regionu. Jakie polskie filmy, seriale i książki podbiły ostatnio rynek węgierski, litewski, słowacki czy chociażby ukraiński? Z chorobliwą zazdrością patrzymy na czeski film o lotnikach z II wojny światowej „Ciemnoniebieski świat" (2001 r.), który wcale nie był wielkim międzynarodowym hitem, jak to się zwykło uważać w Polsce, tylko przyzwoicie skrojonym, solidnie zrealizowanym filmem historycznym nakręconym za 8 mln euro. W tym samym roku w Polsce powstało „Quo vadis" za 76 mln zł, czyli za blisko dwa razy tyle. Pójdźmy dalej, dziesięć lat potem nakręcono polsko-włoską „Bitwę o Wiedeń" za 13 mln euro, a w 2014 r. „1920. Bitwę Warszawską" za prawie 6 mln euro. Żaden z tych filmów nie dorastał do pięt „Ciemnoniebieskiemu światu" i, niestety, zdaje się, że nie o pieniądze tutaj idzie.
Chcemy podbijać świat, a tymczasem z naszych superprodukcji historycznych kpią sami polscy widzowie. Kiedy zaś już powstaje atrakcyjne dla młodego widza, przejmujące kino pokroju „Miasta 44", to prawica kręci nosem, że przesłanie filmu jest nieoczywiste. Po „Wołyniu" Smarzowskiego narzekano z kolei, że opowiedziana historia jest zbyt skomplikowana, by zrozumieli ją widzowie na Zachodzie. A ja sądzę, że liczy się to, żebyśmy w pierwszej kolejności my sami rozumieli te filmy i oglądając je, nie czuli zażenowania bądź irytacji, że znowu nie wyszło. „Wołyń" te niewygórowane ambicje spełnia w zupełności. Nie spełnia ich za to przepompowany patosem „Dywizjon 303. Prawdziwa historia", który niedawno wszedł na ekrany. Czy kino jest od tego, żeby podnosić widzów z kolan, czy jednak dobry film powinien nas raczej na te kolana powalić? A jeśli ktoś jest zdolny, tak jak Christopher Nolan, to potrafi zrobić jedno i drugie, co udowodnił w „Dunkierce".