Antoni Starowieyski: Mieszczanie teraz nie kupują obrazów

Fascynowały mnie przęsła, chodziłem sobie pod most kolejowy czy most Poniatowskiego i rysowałem. Potem z tej fascynacji powstały płótna - mówi Robertowi Mazurkowi Antoni Starowieyski, malarz.

Aktualizacja: 28.02.2016 16:37 Publikacja: 26.02.2016 00:00

Antoni Starowieyski: Mieszczanie teraz nie kupują obrazów

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

"Plus Minus": Drażnią pana pytania o ojca? Wielki, ekscentryczny Franciszek Starowieyski...

Antoni Starowieyski, malarz: Jeśli się pojawiają zbyt często, to tak.

Trzeba było zostać inżynierem, to uciekłby pan od nich.

I to był błąd. Wpakowałem się po uszy... (śmiech)

A brat?

Czytaj więcej:

Skończył rzeźbę.

Nie uciekł zbyt daleko.

Gdybyśmy bardzo chcieli uciekać od ojca, to faktycznie zostalibyśmy inżynierami, choć nie wiem, czy to oznaczałoby ucieczkę, bo tata miał takie zapędy, że uważał się także za inżyniera.

Ech, kimże on w swych opowieściach nie był...

Znam ludzi, których zapewniał, że latał odrzutowcem...

W jednym jest pan do niego podobny. Jest pan w gruncie rzeczy bardzo tradycyjnym malarzem.

Malarska tradycja kształtuje język, jakim posługuje się malarz, ale jednocześnie dzięki temu pozwala stworzyć coś nowego, coś, czego wcześniej nie było. Bo tradycja nie jest żadnym rytuałem, staram się dzięki niej powoływać do życia swoje treści. Oczywiście można przeszłość traktować jako garb, obciążenie, ja jednak używam tego bagażu tradycji...

Bagażu, nie garbu?

Jeśli tradycja to pewne ustalone reguły gry, reguły malarskiego warsztatu, to jest ona walorem. Uznaję podstawowe zasady: gdzie góra, gdzie dół, środek ciężkości...

Mówi pan o kompozycji obrazu. Wszyscy wiedzą, że ma pan na tym punkcie hopla.

Ale nawet stosując się do tych reguł, nie uważam, że istnieje skończony arsenał możliwości, ograniczony zasób treści, które można wyrazić. Tak rozumiana tradycja mnie nie ogranicza.

Zostawmy technikę. Mówiąc o tradycji, myślałem raczej o szacunku do mistrzów, o pańskiej malarskiej erudycji. Gierowski, Modzelewski, Fangor, Tatarczyk...

Dostrzegam jakieś pokrewieństwo z nimi, zwłaszcza że wszyscy to twórcy, których naprawdę lubię i cenię, którzy są mi bliscy. Jakoś się we mnie przenikają te różne sposoby widzenia malarstwa, ale dochodzę w ten sposób do własnego świata.

U dwóch pierwszych pan studiował.

Bardzo lubię ich malarstwo, lubię Modzelewskiego, ale w jego pracach jest opowieść, narracja i to nas różni.

Jak to jest – oni pana zainspirowali czy taki pan był i dlatego trafił do tej pracowni?

Dziś mi się wydaje, że zawsze taki byłem.

Pański ojciec datował swoje obrazy 300 lat wcześniej nie ze zgrywy, lecz z szacunku dla tradycji. Jego brat, ks. Marek Starowieyski, zajmuje się historią Kościoła sprzed kilkunastu wieków.

Skądinąd ma niesamowitą wiedzę. Wystarczy mu wrzucić dowolne miasteczko we Włoszech czy w Syrii, nawet w Etiopii, bo i tam był, a opowie wszystko. A ich trzeci brat, mój stryj, jest chemikiem...

Dobra, jemu się udało uciec od historii.

Ale nie od malarstwa, bo też maluje.

Cała ta rodzina była tak zanurzona w tradycję?

W pewnym sensie na pewno. Zresztą, jak patrzę na siebie, to również wolę literaturę przedwojenną od powojennej. Co prawda akurat teraz czytam rzecz powojenną, ale też wczorajszą, nie dzisiejszą, bo „Lato w Baden" Cypkina, lecz wcześniej skończyłem „Życie Arseniewa" Bunina i nowele Musila.

A „Człowieka bez właściwości" pan czytał?

Zabierałem się i nie doczytałem, a teraz zgubiłem gdzieś książkę.

Malarzy też pan lubi przedwojennych?

Właściwie poza tymi powszechnie znanymi, jak Velazquez czy Goya, to fascynuje mnie tylko jeden, Holender z początku XVII wieku, Hercules Seghers. Trafiłem na niego tropem jego „Ucieczki z Egiptu", którą przerobił Rembrandt.

Miał podobne tempo do pana – 15 obrazów...

Cenię go głównie za jego grafiki. One są poza czasem, który jest zawieszony, poza realnością, a jednocześnie to są pejzaże, tam jest przestrzeń. Nie chciałbym jednak, by to zabrzmiało jak wyznanie, że Seghers jest moim mistrzem, bo takiego mistrza, patrona nie mam. Interesują mnie bardzo różne rzeczy, z jednej strony Rothko, z drugiej Hopper.

Słynie pan z tego, że długo maluje. Rozumiem, że wielkie formaty, ale i tak...

To nawet nie dlatego, że jestem leniwy, bo potrafię spędzić na malowaniu 10–12 godzin, ale to po prostu trwa. Zamalowuję, zmazuję, kładę kolejne warstwy i tak to się dzieje.

No dobrze, jak długo to trwa?

Nie jest tak, że pracuję tylko nad jednym obrazem. Zwykle zaczynam i odkładam, potem do niego wracam, poprawiam i tak do skutku. W końcu przychodzi moment, że kończę i albo to akceptuję, albo wyrzucam.

Nie dowiem się, policzmy więc inaczej. Jest pan prawie 20 lat po studiach. Ile pan namalował obrazów?

Takich, żebym je zaakceptował i pokazał potem publicznie, to ja wiem, ze 30, 40...

Słucham?!

No, może trochę więcej, ale to jest ten rząd wielkości.

Dwa obrazy rocznie?! Dwurnik maluje dwa dziennie.

...(śmiech) No tak, nie satysfakcjonuje mnie ta liczba. Choć wie pan, czasem robi się różne warianty tego samego płótna.

Pan też namalował kilka „Dróg", „Wnętrz", pejzaże także są dość podobne. Taką serię maluje się łatwiej, trudniej?

Mimo wyzwania, bo chciałbym, by to był jednak obraz inny niż poprzednie, to jednak łatwiej. Próbuję czasem mniejszych formatów, ale rzadko mi coś wychodzi, nie jestem z tego zadowolony

Przepraszam, ale w takim razie z czego pan żyje?

Coś sprzedaję, a poza tym wykładam na ASP. Przykładam się do tego i nie traktuję tylko jako obowiązku, lubię konfrontować się z ludźmi, którzy coś tworzą, zaczynają tworzyć. Oczywiście niektórzy od takiej konfrontacji uciekają i wtedy to nie ma sensu, ale zwykle jest jakiś kontakt, wymiana myśli.

Jest pan jeszcze młodym malarzem?

Już nie, ale z kolei starszym jeszcze nie. Mam nadzieję, że jestem po młodzieńczemu wierny swojemu stosunkowi do świata.

I po młodzieńczemu nie maluje pan na zamówienie.

Nie maluję.

Skądinąd nie mógłby pan należeć do Grupy Ładnie.

Pokrewieństw między nami nie ma, ale dlaczego pan tak mówi?

Bo oni powinni się nazywać Grupa Szybko.

A ja maluję wolno, no tak.

Za to ładnie. Powinien pan być rozchwytywany.

Chyba jednak nie jestem rozchwytywany. Coś sprzedaję, ale rozchwytywaniem bym tego nie nazwał.

Ładne, czyste kolory, żadnych szkaradzieństw – wieszamy w salonie.

Mieszczanie teraz nie kupują obrazów. Zresztą nie wszystkie moje byłyby tak dekoracyjne, jak pan mówi.

A wracając do Grupy Ładnie, to jest pan rówieśnikiem jej członków.

Średnio mnie interesowało to, co tworzą, ale siłą rzeczy widziałem ich prace. I mogę powiedzieć, że Sasnalowi kilka rzeczy wyszło. Ich obrazy stały się nośne przez tematykę.

Panu nie zależy na tworzeniu nośnych prac?

Chciałbym, by mój obraz był mocny nie przez temat czy zaangażowanie, lecz przez swą wartość artystyczną. Odrzucam publicystykę w sztuce.

Nie tylko Sasnal i koledzy uprawiają sztukę krytyczną, a pan ją odrzuca w całości?

Mnie to w ogóle nie pociąga, co nie znaczy, że nie mam żadnego stosunku do reszty świata, że nie zabieram głosu. Można to robić poza sztuką krytyczną.

Oni robią okładki do „Krytyki Politycznej"...

...Ja też robię okładki, choćby do filozoficznego „Kronosa", to zupełnie inna bajka.

Także ideowo.

Nie wypowiadam się w malarstwie o tym, co można przeczytać w gazetach. Swe inspiracje do pracy czerpię z rzeczywistości, ale nie z tej, która istnieje w mediach, w telewizji. Dam panu taki przykład: na pierwszym roku bardzo lubiłem robić rysunki mostów. Fascynowały mnie przęsła, chodziłem sobie pod most kolejowy czy most Poniatowskiego i rysowałem. Potem z tej fascynacji powstały płótna. Gdzieś siedzi we mnie potrzeba przemycania do malarstwa tego, co w otoczeniu, tego, co interesujące.

Ale dlaczego przęsło mostu ma być bardziej interesujące niż szafka kuchenna?

Hm, wtedy robiła na mnie wrażenie monumentalność stalowych konstrukcji.

Wtedy były monumentalne stalowe konstrukcje, dziś maluje pan metalowy wózek złomiarzy?

Jak pan widzi, wszystko się zmienia, ale traktuję to jak pejzaż. Jestem pejzażystą i raz widzę przęsła mostów, raz wózek...

Jest pan pejzażystą? Strasznie niemodne słowo.

Bo to konwencja, która może być paskudna, ale może też być bardzo ciekawa, inspirująca.

Jak pan pracuje?

Pierwszy oczywiście jest impuls, który każe mi rozpocząć pracę, potem jest szukanie odpowiednich środków, by coś przekazać. Jest pytanie, jak to przełożyć na malarstwo. Podchodząc do płótna, mam swój cel, wiem, co chcę namalować, i po prostu szukam rozwiązań.

Przepraszam za naiwne pytanie, ale pan od początku wie, co namaluje, czy to dzieje się w trakcie?

Zawsze wiem, co chcę namalować, tylko nie wiem, jak to zrobić. Wiem, jak to powinno wyglądać, stąd późniejsze rozczarowanie, bo zwykle nie wygląda tak, jak powinno.

Jest pan perfekcjonistą?

Tak, choć niedawno myślałem o tym, że nie chciałbym zabrnąć w ślepy zaułek perfekcjonizmu.

Gdzie lepsze jest wrogiem dobrego?

Przeraża mnie choćby perfekcjonizm Gierymskiego, było w tym coś obłędnego.

Fakt, Gierymski skończył w szpitalu psychiatrycznym.

Jestem pod wielkim wrażeniem tego malarza, ale to straszna historia.

Prywatnie też pan jest perfekcjonistą?

Mnie się wydaje, że nie.

Wracając do malowania...

Widzi pan, że mam całą ścianę w hakach, mogę sobie regulować, czy chcę mieć wyżej czy niżej. Sztalugi się chwieją, zajmują dużo miejsca, a ja lubię kameralną pracownię.

Podobno na ASP wybrał pan pracownię Gierowskiego, by uciec jak najdalej od estetyki ojca?

Po pierwsze, nie wybrałem grafiki, tylko malarstwo – ale na wydziale pracownię Gierowskiego, który faktycznie był bardzo daleko od ojca.

Rozmawiał pan z tatą o swoim malarstwie?

Sam się wypowiadał, nie musiałem go pytać. Pamiętam, jak przyszedł na moją wystawę po tym, jak dość długo nie pokazywałem swych prac, bo się zaszyłem i malowałem. Trochę był zdziwiony.

Nie narzucał panu swojego stylu?

Sam podkreślał, że to, co robi, to jego świadoma decyzja, i tak postrzegał innych twórców, rozumiał ich odrębność. Ojca fascynował choćby Warhol, mnie Bacon. To są wykluczające się postawy, ale nie było między nami konfliktu.

No dobrze, ale co mówił o pańskich pracach?

Kiedy pojawiały się u mnie motywy figuratywne, zwłaszcza ludzkie ciało, to się czepiał, narzekał, że coś jest niezgodne z anatomią... Dla niego to było autentycznie ważne.

Ale chyba nie tylko o tym mówił?

Być może wyobrażał to sobie inaczej, ale w końcu przyznał mi rację. Zresztą i tak musiałby przyjąć do wiadomości, że określiłem się poprzez kolor, i zrozumiał to.

Określił się pan poprzez kolor?

To dość tradycyjny podział: czy mamy prymat rysunku czy koloru. I u mnie dość oczywisty jest prymat koloru. Różniło nas też to, że u niego była opowieść, narracja, której u mnie nie ma.

Co jest u pana?

Jeden stan, który się nie zaczyna i nie kończy.

Ojciec był chyba jedynym malarzem, który zaistniał w kulturze masowej, bywał w talk-show, dziś pisaliby o nim na Pudelku.

Spotykałem ludzi dalekich od malarstwa, którzy nie mieli nic wspólnego ze sztuką, i gdy dowiadywali się, kim jestem – mówili, że każdy program telewizyjny z ojcem to było coś fantastycznego, zwłaszcza w PRL. Bo w tej jednak ponurej codzienności, w tej nudzie nagle pojawiał się ktoś taki jak on.

Skoro był taki dominujący, był pawiem, to pan musi być wyciszony?

To, jacy jesteśmy, kształtuje się przez lata, ale czy to wpływ ojca? Nie zastanawiam się nad tym, czy jestem różny od niego czy nie.

Podobno to on pierwszy dostrzegł pański talent.

Zawsze rysowałem, malowałem, lubiłem to robić i w pewnym momencie podjąłem decyzję, by się do tego zabrać serio, poświęcić temu więcej czasu.

ASP to był przymus czy wybór? Mógłby pan robić coś innego?

Poza akademią nic innego nie przychodziło mi do głowy, ale to nie było łatwe, jak mogłoby się wydawać. Trzeba się było zmierzyć zarówno z samym malarstwem, jak i z nazwiskiem.

Znów ojciec?

Często postrzegano mnie w kontekście ojca, choć akurat w pracowni Gierowskiego tego nie czułem. Tam rozmawialiśmy o malarstwie i tylko to się liczyło.

Franciszka Starowieyskiego znamy jako ekscentrycznego malarza. Pan miał inny punkt widzenia.

Gdy byłem dzieckiem, często był za granicą, czasem nawet po kilka miesięcy, pół roku, ale kiedy przyjeżdżał, bardzo lubiłem z nim być. Lubiłem jeździć z nim samochodem; pamiętam tego malucha – jedziemy przez Polskę, ojciec pali papierosa za papierosem, zatrzymujemy się w jakimś miasteczku, by obejrzeć jakiś barokowy kościół...

...Jakżeby inaczej.

Ojciec uwielbiał wdawać się w dyskusje z przygodnie napotkanymi mieszkańcami.

Zupełnie nie jak pan.

Zupełnie, ja jestem zdziczały.

Przez grzeczność nie zaprzeczę.

O, lubiłem z nim chodzić na grzyby.

Franciszek Starowieyski chodził na grzyby?

Oczywiście, jak byliśmy w Kazimierzu, to chodziliśmy na grzyby.

Był zupełnie normalnym ojcem?

Był, a w każdym razie bywał. Siedział przed telewizorem i oglądał skoki narciarskie.

Czyli robił wszystko to, czego pan nie robi.

Sportu może nie oglądam, ale jako dziecko przez całą podstawówkę grałem w piłkę, choć przyznaję, że inni byli lepsi. No, ale przecież znam skoczków narciarskich.

Czyżby? A najsłynniejszy polski skoczek?

Hm, no ten... (cisza) Wiem, Stoch!

Brawo! Konkurs sportowy zakończony. A jak ma na imię najlepsza koleżanka córki? Wyczytałem, że to pytanie świadczy o tym, czy jest się dobrym ojcem.

Wiem, ale nie powiem, bo ta druga będzie zazdrosna i się obrazi.

Uhm, ośmiolatka przeczyta to w „Plusie Minusie".

(śmiech) Wiem, wiem...

—rozmawiał Robert Mazurek

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

"Plus Minus": Drażnią pana pytania o ojca? Wielki, ekscentryczny Franciszek Starowieyski...

Antoni Starowieyski, malarz: Jeśli się pojawiają zbyt często, to tak.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków