Giorgio Agamben. Jedyny prorok pandemii na jakiego było nas stać

Rodzi się biopolityka. Wizja, w której społeczeństwa przestają być wspólnotą osób, a stają się populacją. Jednym, ogromnym i biernym, ciałem. Nierozróżnialną w swojej masie kupą mięsa i narządów, którą zarządzać można za pomocą drobiazgowych praktyk kontroli i nadzoru.

Publikacja: 10.04.2020 18:00

Giorgi Agamben

Giorgi Agamben

Foto: AFP

Podczas gdy cały świat z przerażeniem śledził obrazy i statystyki z ogarniętych epidemią Włoch, intelektualiści mieli dodatkowy, napływający stamtąd powód do zgryzoty. Publicystykę Giorgia Agambena. Jeden z najbardziej wpływowych i najchętniej cytowanych żyjących filozofów od dwóch miesięcy protestuje przeciwko wprowadzanym w jego rodzinnym kraju środkom bezpieczeństwa. A konkretnie „wariackim, irracjonalnym i absolutnie nieuzasadnionym środkom nadzwyczajnym przyjętym w związku z domniemaną epidemią koronawirusa".

Kto żyw ruszył krytykować Agambena. Gromy sypią się zewsząd, ale zwłaszcza ze strony lewej, znacznie bliższej światopoglądowo filozofowi. Zarzuty szarlatanerii, braku empatii i zdrady ideałów, powołania intelektualisty należą do najłagodniejszych. Początkowo miłośnicy twórczości Agambena wyrażali nadzieję, że z czasem, widząc postępy pandemii, wycofa się ze swoich poglądów. Nic bardziej mylnego. W połowie marca filozof pisał: „Stało się oczywiste, że Włosi są skłonni poświęcić praktycznie wszystko – normalne warunki życia, relacje społeczne, pracę, nawet przyjaźnie, uczucia oraz przekonania religijne i polityczne – ze względu na niebezpieczeństwo zachorowania. Nagie życie – i ryzyko jego utraty – nie jest czymś, co jednoczy ludzi, ale oślepia ich i dzieli. Inne stworzenia ludzkie są teraz postrzegane wyłącznie jako potencjalne przekaźniki zarazy, której należy unikać za wszelką cenę i którą trzeba trzymać przynajmniej na odległość jednego metra. Umarli – nasi umarli – nie mają prawa do pogrzebu i nie jest jasne, co stanie się z ciałami naszych bliskich. Nasz bliźni został przekreślony i to ciekawe, że kościoły milczą w tym temacie. Czym stają się relacje społeczne w kraju, który przyzwyczaja się do życia w taki sposób, kto wie, na jak długo? I czym jest społeczeństwo, które nie zna innej wartości niż przetrwanie?".

Sytuacja jest nietypowa nie tylko dlatego, że modny filozof stał się nagle – zwłaszcza w oklaskujących go dotychczas kręgach – wrogiem publicznym numer jeden. Wcześniej stronił od zabierania głosu na temat bieżących wydarzeń. Jedną z cech, która uczyniła jego pisarstwo tak popularnym, była intrygująca aura enigmatyczności spowijająca rozwijaną przez niego koncepcję. Nie mamy tu do czynienia z niespełnionym politykiem. Raczej z intelektualistą, który właśnie wyprosił się z salonów. A więc po co ci to było, Giorgio?

Kiedy teoria staje się ciałem

Można by całą tę awanturę zrzucić na karb, tak częstego przecież wśród myślicieli, zwykłego dziwactwa. Ale jedna rzecz nie pozwala tego zrobić. Jeżeli filozofia może się wydarzyć, to właśnie, na skalę całego globu, dzieje się myśl Giorgia Agambena. Nie tylko dlatego, że przewijają się w niej stale pojęcia, takie jak „stan wyjątkowy" czy „kwarantanna". Duch dziejów wstąpił nie w jej terminy, które mogły się przecież po prostu przyplątać wywodom filozofa, ale w sedno. Jej obawy i postulaty, źródła i nastrój. Większość z tego, co było w książkach niejasne, nabrało nagle bolesnej konkretności.

Bo chyba nikt lepiej niż Agamben (niekrytykowany dziś publicysta, ale fetowany przez lata filozof) nie tłumaczy, dlaczego tak łatwo i sprawnie poszło. Czemu, pierwszy raz w historii naszego gatunku, praktycznie cała ludzkość zamknęła się w domach. Zrezygnowała ze wszystkiego, co ją dotychczas cieszyło, podniecało, nadawało jej życiu sens i kierunek. Strach przed chorobą i śmiercią jest tu raczej skutkiem niż przyczyną. Bo przecież nawet najbardziej zajadli krytycy włoskiego filozofa nie odmawiają mu racji, gdy twierdzi, że w przeszłości nękały nas już dużo groźniejsze epidemie, a jeszcze nigdy nie wprowadzono tak daleko idących restrykcji, z zakazem poruszania się włącznie.

Agamben od wielu lat powtarza i wyciąga kolejne konsekwencje z faktu, że żyjemy w permanentnym stanie wyjątkowym. Stanie, który – wbrew swojej nazwie i funkcji – stał się regułą. Państwa w zasadzie nie stanowią już prawa w ścisłym sensie tego słowa – nie wytwarzają porządku. Zamiast tego swoją legitymizację czerpią z faktu, że zapewniają bezpieczeństwo, kontrolują chaos. To on jest powietrzem, którym oddycha nowoczesna polityka; czymś nie tylko wszechobecnym, ale też zapewniającym życie, funkcjonowanie całych organizmów. Propagandę sukcesu zastąpiła propaganda niepokoju. W stanie wyjątkowym prawo nie reguluje już życia, ale je przenika. Nie można już odróżnić normy od faktu, winnego od niewinnego, wszyscy jesteśmy podejrzani.

A jeżeli jedynym celem państw jest zapewnienie bezpieczeństwa, to stawka, o jaką toczy się gra w polityczność, została ograniczona (a może właśnie podbita) do przetrwania. Agamben podchwycił funkcjonujące od dawna w filozofii polityki rozróżnienie na życie polityczne, toczące się we wspólnej przestrzeni, nakierowane na nieśmiertelność, realizację celów przekraczających horyzont czasu, jaki został nam dany, zadań i ambicji w tym sensie nieśmiertelnych oraz – z drugiej strony – życie zwierzęce. Wyłączone z przestrzeni wspólnej, samotne, wycofane za drzwi własnego domostwa. Zamknięte w kwarantannie. Życie, któremu nie chodzi o nic innego, poza tym, żeby trwać, ewentualnie przekazać dalej swój kod genetyczny. Życie, które Agamben nazywa nagim.

To ono, nie od miesiąca czy dekady, ale kilku wieków, staje się w coraz większym stopniu obiektem zainteresowania, troski i zabiegów państw. Kiedy aktorem historii przestaje być życie polityczne, a zaczyna nim być jego nagi, odarty ze wszystkiego, co nie jest skupione wyłącznie na zachowaniu egzystencji rewers, naturalną koleją rzeczy sama polityka musi się zmienić. I tak rodzi się biopolityka. Wizja, w której społeczeństwa przestają być wspólnotą osób, a stają się populacją. Jednym, ogromnym i biernym, ciałem. Nie tyle organizmem, w którym każdy z osobna ma do spełnienia jakąś rolę i zadanie, co nierozróżnialną w swojej masie kupą mięsa i narządów, które uchwycić i nazwać można tylko za pomocą statystyk, a zarządzać za pomocą drobiazgowych praktyk kontroli i nadzoru.

„Ludzie są tak przyzwyczajeni do życia w warunkach odwiecznego kryzysu i wieloletniego stanu pogotowia, że nie zauważają, że ich życie zostało zredukowane do kondycji czysto biologicznej, co ma nie tylko wymiar społeczny i polityczny, ale też ludzki i uczuciowy. Społeczeństwo żyjące w odwiecznym stanie wyjątkowym nie może być społeczeństwem wolnym. Żyjemy w społeczeństwie, które poświęciło wolność dla tak zwanych «względów bezpieczeństwa» i skazało się na życie w nieprzemijającym stanie strachu i niepewności". Kiedy Agamben pisze te słowa w marcu 2020 roku, nie zmienia nic w stosunku do wszystkiego, co twierdził przez ostatnie kilkanaście lat. I co spotykało się zazwyczaj z pomrukiem zadowolenia i uznania ze strony większości spośród tych, którzy dzisiaj najchętniej nakaszleli by mu w twarz.

Czy mamy tu więc do czynienia z przypadkiem wierności swojej myśli za cenę utraty popularności albo – jak kto woli – dogmatycznego zaślepienia późnego wnuka wyznawców marksizmu – stalinizmu, trzymających się swoich poglądów nawet podczas odbywania wieloletnich wyroków na jednej z wysp Archipelagu Gułag? Nie, drogi Giorgio, twój przypadek jest inny, zasługujesz na coś więcej. Byłeś zbyt ważny, odniosłeś sukces w świecie, który ostrożnie zarządza zaszczytami i uznaniem. Jeżeli uczynił cię on modnym, to przestałeś być wyłącznym dysponentem swoich myśli. Nie rozwijałeś już własnej teorii, ale snułeś opowieść, w której wielu odnajdywało fragmenty własnych biografii. Tym, że teraz opowiadasz ją dalej, dałeś im tylko okazję do ulżenia własnej bezsilności. Bo przykre fakty są takie, Giorgio, że ci nie wyszło. Ale nie teraz, kiedy „straciłeś okazje, żeby zachować milczenie". Potknąłeś się dawno temu, kiedy wokół słychać było jeszcze oklaski.

Otchłań naszym domem

I jak tu się sprzeciwić takiemu państwu? Zwłaszcza kiedy jego logika wchodzi w krew technologii i wielkim korporacjom, kiedy stajemy się coraz lepiej strzeżeni, dokładniej kontrolowani, kiedy ze wszystkich stron jesteśmy zachęcani, żeby porzucić myśl o czymkolwiek poza przetrwaniem, złożyć kolejne ofiary na ołtarzu bezpieczeństwa?

Kiedy już Agamben oprowadził nas po wszystkich salach i poziomach luksusowego więzienia, którego mury budujemy od kilkuset lat, w jego oczach zapala się ogień: teraz wreszcie zdradzi, jak się stąd wydostać. Wznosi ambonę z cytatów, dzieł żydowskich mistyków i listów świętego Pawła; tembr jego głosu nabiera mesjanistycznej chrypy. Wreszcie pada recepta: nie róbcie nic. Albo – te gramatyczne paradoksy są w końcu w modzie – RÓBCIE NIC.

Waszą jedyną siłą jest siła zawieszenia życia. Nie możecie obalić prawa, nawet najcieńszej z nitek z gęstej, przylepiającej się do waszych ciał sieci reguł i przepisów. Ale wiecie co? Kiedy przestaniecie się ruszać, to prawo nie będzie już działało. Zamrze razem z wami. Przestając się z nim szarpać, unieruchomicie je.

Oto jest szabas czasu mesjańskiego. Zróbcie wyjątek od reguły i akurat to jedno prawo, prawo szabasu, weźcie sobie do serca i wypełnijcie. Powstrzymajcie się od wszelkiej „melacha", jakiejkolwiek pracy twórczej. Nowego świata nie można, w żadnym ze znaczeń tego słowa, wypracować. Naprawa i odkupienie nie są działaniem, lecz szczególnym rodzajem szabasowego próżnowania. Cały czas czekam, Giorgio, mój wizjonerze, na kolejne twoje artykuły. Te, w których do nazwania wszystkiego, co się wokół dzieje, wykorzystasz już nie swoje przestrogi, ale recepty. Na przykład tę: „Nie praca, lecz bezczynność i niszczenie stanowią paradygmat polityki, która nadchodzi".

Nie pisałeś tego przecież w tonie ponurej rezygnacji, naprawdę wierzyłeś, że wieszczysz nową erę historii ludzkości, zapowiadasz przybycie „Wspólnoty, która nadchodzi", zatytułowałeś tak nawet jedną ze swoich książek. Wspólnoty, która nie będzie już niczego tworzyła, niczego pragnęła, niczego żałowała. Jej królestwem, ziemią obiecaną, do której ludzkość pielgrzymuje przez swoją historię, będzie – to twój pomysł, twoje porównanie – otchłań. Miejsce, w którym św. Tomasz z Akwinu umieścił duszę dzieci zmarłych przed otrzymaniem chrztu. Nie mogły się dostać do nieba, bo były obciążone grzechem pierworodnym, ale też nie popełniły – nie miały do tego czasu ani okazji – żadnego grzechu, nie miały więc za co pokutować w piekle.

Nie wiedzą też – nadprzyrodzona świadomość nie została im wlana przez chrzest – że zostały pozbawione największego dobra, możliwości oglądania Boga, więc nie mogą z tego powodu cierpieć. Spędzają wieczność, nie znając bólu ani rozkoszy. Jeżeli nieświadomość może być równoznaczna ekstazie, to właśnie otchłań jest miejscem, w którym się jej doznaje. I cóż z tego, że jej mieszkańcy nie mają żadnego losu, nie są ani wybrani, ani potępieni, pozostawieni jak listy bez adresata.

To ich właśnie dałeś za wzór. Odwołałeś wszelkie powołanie. Tylko wyrzekając się jakichkolwiek właściwości i wszelkiego związanego z nimi ryzyka, każdej z tożsamości i całego pociąganego przez nie napięcia, można wymknąć się czyhającym na nas wielkim tego świata. Bo niemożliwe do zbawienia jest życie, w którym nie ma nic do ocalenia. Kiedy bóg jakiejś ideologii, wyższej racji, którejś z religii zapuka do naszych drzwi i upomni się o naszą duszę, będziemy, my obywatele wspólnoty, która wreszcie nadejdzie, mogli z czystym sumieniem odpowiedzieć, że nie wiemy, o czym mówi. Przechytrzymy go. Zstępując do otchłani, wkroczymy do królestwa absolutnej wolności. Wszystkie role, opowieści, nadzieje i rozterki będą przez nas przepływać jak doskonale izolowany przewód, nie zostawią po sobie najmniejszego śladu.

Giorgio Agambenie, jesteś tylko kropką. Stanąłeś na końcu wywodu snutego z równym podnieceniem przez niemieckich romantyków i współczesnych specjalistów od rozwoju osobistego. Oni wszyscy powtarzali, że mogę być kimkolwiek zechcę, że to ja stwarzam sam siebie, a moja wola nie ma żadnych ograniczeń poza tymi, które sam sobie narzucę. Ty jedynie, gwoli ścisłości, dodałeś, że skoro mogę być każdym, to jestem nikim. Nie posiadam żadnej istoty, którą mógłbym urzeczywistnić, żadnego historycznego ani duchowego powołania, które mógłbym wypełnić.

Zwalczałeś, jak każdy i zawsze, drobnomieszczańskość. Ale robiłeś to w sposób, który wywoływał jej aplauz. Nadawałeś patos ich wygodzie i przyzwyczajeniom. Więc nie bierz sobie specjalnie do serca obecnej niechęci, jaka cię spotyka z ich strony. Byłeś jedynym mesjaszem, na jakiego było ich stać. A nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Nawet jeżeli leży w otchłani.

Za górami, za morzami

Pozwól, że na koniec przeniesiemy się za góry, na drugą stronę Alp. Mieszka tam człowiek, który całe życie był tak samo niemodny, jak ty jeszcze do niedawna byłeś popularny. Bo przecież być dzisiaj rojalistą we Francji, to jak w restauracji dla wegetarian oświadczyć, że jest się kanibalem. A Jean Raspail nie tylko wierzy w monarchię, ale ją rozumie, a to już niedopuszczalny błąd. Zwłaszcza jeśli przy okazji potrafi się opowiadać tak pięknie jak on. Snuć romanse o galopadach i marzeniach; wierności, której nie zauważa nikt, poza tym, komu jest ona dotrzymywana, i zadaniach, których realizacji świat – przynajmniej tak twierdzi – wcale nie potrzebuje.

Bo co też świat zamieszkany, zaludniony przez nagie życie może mieć wspólnego z tymi, których egzystencja jest nagim zadaniem. Którzy pozbawieni są wszystkiego, co nie służy realizacji ich historycznego i duchowego powołania. Jak standardem nowoczesności stało się trwanie bez wieczności, tak oni są wiecznością bez żadnego trwania. Jak dziedzic Bourbonów Faramund Franciszek I, fikcyjny bohater powieści „Sire" i „Król zza morza", o którego istnieniu wie tylko kilka osób, a który mimo to jest przecież królem. Bo król to król jak Bóg to Bóg. Tak jak nie można się nim stać, zyskać prawowitości siłą woli, nie można też przestać nim być, kiedy traci się międzynarodowe uznanie, poddanych, królestwo.

To dlatego trzeba było ich zdetronizować, zgilotynować i wypędzić. Stali na drodze opowieści o triumfie woli, bo skoro ten tam jest królem, to nie każdy może być, kim tylko zechce. To istnieje jakiś los, jakaś suma zadań i przeznaczenia, którą można zrozumieć i zrealizować albo zaprzepaścić. Jest nie tylko otchłań, ale i niebo. I piekło również. I rodzimy się z zapisaną w środku treścią, której nikt inny nie może wypowiedzieć. Jest nie tylko posłuszeństwo, ale i miłość, jeżeli istnieje wolność, to i zdrada. Zdecydowanie, trzeba się ich było pozbyć.

Wszelkie stojące na straży demokracji służby i siły mogą spać spokojnie. Ten rojalistyczny sen, żeby mógł trwać, musi pozostać marzeniem. Ale z gatunku tych, które można sobie aplikować jak szczepionkę. Chroni on przed chorobą zwaną nagim życiem. Wytwarza przeciwciała zwalczające trwanie dla samego trwania. Każdą stratę i brak pozwala witać z radością, jak pociągnięcie dłuta odsłaniającego tkwiący w środku kamiennego bloku kształt. I już chyba tylko dzięki niej można wymknąć się wspólnocie, która nadeszła. 

Cytady z Giorgia Agambena w tłumaczeniu Łukasza Molla, „Praktyka Teoretyczna"

Podczas gdy cały świat z przerażeniem śledził obrazy i statystyki z ogarniętych epidemią Włoch, intelektualiści mieli dodatkowy, napływający stamtąd powód do zgryzoty. Publicystykę Giorgia Agambena. Jeden z najbardziej wpływowych i najchętniej cytowanych żyjących filozofów od dwóch miesięcy protestuje przeciwko wprowadzanym w jego rodzinnym kraju środkom bezpieczeństwa. A konkretnie „wariackim, irracjonalnym i absolutnie nieuzasadnionym środkom nadzwyczajnym przyjętym w związku z domniemaną epidemią koronawirusa".

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków