Kiedy, jeśli nie teraz – zadają sobie pytanie kibice z Wysp. Na zwycięstwo swojej drużyny czekają już długie siedem lat (Chelsea pokonała w finale 2012 po rzutach karnych Bayern). Lat wyjątkowo chudych, w których awans do czołowej czwórki – kiedyś codzienność – okazywał się świętem. Bo jak inaczej nazwać zaledwie trzy wizyty zespołów z Premier League, uważanej za najlepszą ligę świata, w półfinale?
Udało się Chelsea, udało Manchesterowi City, a Liverpool przed rokiem rozbudził nadzieję, że nad Brytanią znów zaświeci słońce. Przewrócił się dopiero na ostatniej przeszkodzie – będącym poza konkurencją Realu. Królewscy trofeum już nie obronią, nie ma też Bayernu i Paris Saint-Germain, a największym zagrożeniem dla kwartetu z Wysp wydają się Juventus i Barcelona.
Los sprawił, że w półfinale znajdzie się przynajmniej jedna ekipa z Anglii: Tottenham lub Manchester City – nieprzypadkowo typowany na kandydata do końcowego triumfu. Piłkarze Pepa Guardioli zdobyli już Puchar Ligi, są w finale Pucharu Anglii i walczą o mistrzostwo, ale to Champions League pozostaje ich niespełnioną ambicją. Mając tak silny skład i tak inteligentnego trenera, można, a nawet trzeba myśleć o sukcesach. Problem w tym, że w momencie próby zawsze coś staje na przeszkodzie.
Rok temu był to Liverpool, który dosłownie zmiótł Manchester City z powierzchni ziemi. Gdyby teraz wyeliminował ich Tottenham, który w tym sezonie nie wydał ani funta na wzmocnienia, rozczarowanie sięgnęłoby zenitu.
Londyńczycy przez kilka tygodni nie potrafili wygrać ligowego meczu. Aż przyszło zwycięstwo nad Crystal Palace. Niektórzy twierdzą, że już zadziałała magia nowego stadionu. Po kilkunastu miesiącach tułaczki zawodnicy Mauricio Pochettino wreszcie mogli poczuć się jak w domu. Piękna, choć mocno przepłacona arena (koszt jej budowy wzrósł z 400 mln do ponad miliarda funtów), ma być wielkim atutem zespołu, a doping 60-tysięcznej widowni spowodować, że rywalom będą się trzęsły nogi już przy wyjściu na boisko.