Wystarczyło kilkadziesiąt minut, by Krzysztof Piątek podbił serca kibiców z San Siro. Zauroczeni nim byli od samego początku, odkąd przekroczył progi klubu, ujmując ich swoją skromnością i pracowitością. Po wtorkowym wieczorze można już jednak mówić o prawdziwej miłości.
Ale jak nie kochać człowieka, który w debiucie stwarza zagrożenie większe niż reszta drużyny, a kilka dni później w drugim meczu - pierwszym w podstawowym składzie - w niespełna pół godziny zdobywa dwa gole, doprowadzając publiczność do ekstazy.
Pierwszy raz, gdy dostał długie podanie od Diego Laxalta, urwał się obrońcy, wbiegł w pole karne, przymierzył i strzelił w prawy róg bramki. Drugi - gdy znów po akcji lewą stroną boiska i piłce od Lucasa Paquety zwiódł w polu karnym dwóch rywali i uderzył nie do obrony w ten sam róg co wcześniej. Trzeci - gdy w 78. minucie schodził z boiska, zmieniany przez Patricka Cutrone. Tak pracuje się na zaufanie w Mediolanie.
Fabio Capello, Roberto Mancini i inne wybitne osobistości włoskiego futbolu, które zasiadły we wtorek na trybunach, patrzyły z uznaniem na chłopaka z małego Dzierżoniowa jeszcze rok temu biegającego po boiskach w Gliwicach czy Niecieczy.
Sceptycy wieszczyli, że po udanym początku sezonu Piątek z każdym tygodniem będzie miał coraz trudniej, że przeciwnicy nauczą się go pilnować, że przynajmniej do maja powinien pograć w Genoi i nie rzucać się tak szybko na głęboką wodę, by w większym klubie nie utknąć na ławce. Trener Gennaro Gattuso wie już jednak, że trzymanie go w rezerwie to zwykłe marnotrawstwo. Koledzy - że wystarczy oddać mu piłkę, a on zrobi z niej pożytek.