Gdy Mateusz Morawiecki mówił o „etapie odpowiedzialności", który miał potrwać do 27 grudnia, kluczowe miało być zatrzymanie transmisji wirusa. Od tego, ile będzie odnotowywanych zakażeń, zależeć miał stopniowy powrót do normalności. Nadzieję dała też szczepionka. Wielu z nas myślało, że premier i eksperci, którzy mu doradzają, już się czegoś nauczyli o wirusie. Okazało się, że chyba nie, bo teraz nagle ważna okazała się liczba zgonów, a nie zakażeń.
Czytaj także:
Sylwester bez życzeń na mieście
Nawet ci, którzy rozumieją potrzebę obostrzeń, zauważają dużo niekonsekwencji. Rząd mówi, że trudno wskazać ogniska zakażeń. Kiedyś nie było z tym problemu. W komunikatach władz wymieniano np. wesela i kopalnie. Teraz do transmisji może dojść podobno wszędzie i trzeba zamknąć na cztery spusty hotele, stoki narciarskie, i dalej trzymać zamknięte m.in. restauracje, kina, teatry. Jednocześnie w centrach handlowych, jak widzę, o dystans trudno, na szpitalnych oddziałach ratunkowych tłumy, a w przychodniach przyszpitalnych zdarza się, że ludzie z poważnymi schorzeniami i w podeszłym wieku się kłębią, bo wygląda to tak, jakby wszystkim wyznaczono wizytę na tę samą godzinę.
Jeśli rząd chce, aby obywatele zachowali dyscyplinę, to niech zadba, żeby obostrzenia były spójne i logiczne. Można się, niestety, spodziewać kolejnych zaskakujących decyzji, bo wirus mutuje. Wszystko to przypomina zawracanie Wisły kijem.