I nic dziwnego, gdyż bardzo mu sprzyja koniunktura gospodarcza. Efektem jest wzrost popytu na transport drogowy, a ciężarówki, których sprzedaż od stycznia wzrosła o przeszło 11 proc., tankują jednorazowo nawet powyżej tysiąca litrów. W dodatku na stacjach przybywa także właścicieli samochodów osobowych, zwłaszcza używanych, których liczba zwiększy się w tym roku o blisko milion. Ich średni wiek przekracza 10 lat, więc apetyt na diesla czy benzynę powinny mieć niemały, co z pewnością dodatkowo będzie cieszyć sprzedawców paliw.

Co istotne, cała ta klientela nie tylko tankuje: coraz więcej osób pije na stacjach kawę, objada się hot dogami i robi zakupy. Dzięki bardzo wysokim marżom ta część działalności przynosi branży paliwowej coraz wyższe przychody. Wystarczy spojrzeć, jak szybko rozwijają się stacyjne bistra. Wprowadzone w tym roku ograniczenia niedzielnego handlu dodatkowo napędziły właścicielom stacji klientów. W przyszłym roku, gdy niedzielny handel zostanie całkowicie zabroniony, koncerny paliwowe będą zbijać dzięki temu kokosy.

Problem w tym, jak zostaną potraktowani kupujący. Bo likwidacja niedzielnej konkurencji może zachęcić stacje do jeszcze większego zwiększenia marży na to wszystko, co wkłada się do koszyka przy okazji tankowania. W dodatku pojawi się opłata emisyjna odprowadzana od sprzedaży benzyn i oleju napędowego. A chyba tylko urzędnicy Ministerstwa Energii wierzą, że nie doprowadzi to do podniesienia cen na dystrybutorach.

Jakby tego było mało, szykowana fuzja Orlenu z Lotosem skonsoliduje rynek detaliczny i bardzo poważnie ograniczy konkurencję. Przy takim scenariuszu ceny zwykle idą w górę. Państwowy gigant pewnie na tym zyska. Gorzej z kierowcami. Gdy urzędnicy zaczynają mieszać w polskim rynku paliwowym, zawsze obrywają po kieszeni.