Zresztą reform branża boi się jak ognia. Nie chcą ich górnicy, bo reguły rynku musiałyby odebrać im przywileje płacowe, nieodpowiadające kondycji firm, w których są zatrudnieni. Nie chcą tego związki zawodowe, bo straciłyby władzę w kopalniach, a tysiące związkowych działaczy – lukratywne etaty. W rezultacie przemysł wydobywczy ciągle broni się przed tym, co mogłoby ograniczyć straty: zamykaniem nierentownych kopalń, ograniczaniem wydobycia tam, gdzie jest to najbardziej kosztowne, czy wreszcie redukcją zatrudnienia lub przenoszeniem pracowników pomiędzy zakładami.

Tę patologiczną sytuację konserwują kolejne rządy. Boją się radykalnych działań, byle tylko uniknąć burd górników zwożonych autobusami do Warszawy. Co najwyżej pudrują problemy, by nie pogorszyć przedwyborczych notowań i nie stracić kilkuset tysięcy głosów górniczych rodzin. A w dodatku składają kolejne obietnice, choć ich dotrzymanie wiąże się z posunięciami, które z ekonomicznego punktu widzenia są nieracjonalne.

Inwestowanie w rozwój energetyki opartej na węglu pcha nas w stronę energetycznego skansenu. I nie zmienia tego fakt, że nie jesteśmy w tym sami, ponieważ kraje regionu i Europy Zachodniej wydają miliardy euro rocznie na wsparcie sektora. W tym samym czasie w bardziej rozwiniętych gospodarczo krajach coraz mocniej stawia się bowiem na wykorzystanie energii ze źródeł odnawialnych.

Chcemy być innowacyjni i ekologiczni, planując rozwijanie elektromobilności i w perspektywie kilku lat wprowadzenie na drogi miliona samochodów elektrycznych. Ładowanie ich prądem produkowanym z węgla zakrawałoby na paradoks.