Lata 2013–2017 można wspominać z rozrzewnieniem. Sprzedaż mieszkań z roku na rok mocno rosła, za to ceny były stabilne, a dzięki rosnącym płacom zwiększała się siła nabywcza Polaków. Dlaczego więc pod koniec 2017 r. deweloperzy zaczęli podnosić ceny? Po pierwsze, w całym kraju na wszystkich frontach zaczęła się inwestycyjna gorączka, nagle wszyscy zaczęli potrzebować budowlańców i materiałów. Trudno się dziwić, że wyższe koszty wykonawstwa deweloperzy przerzucają na ceny mieszkań. Po drugie, zaczęło brakować gruntów pod budowę – szczególnie że decyzjami polityków część zasobów została zablokowana. Więc znowu wyższe koszty zakupu działek deweloperzy przerzucają na klientów.

Dziś koszty wykonawstwa ustabilizowały się na wysokim poziomie, ale gruntów wciąż brakuje, nie pomagają też długotrwałe procedury administracyjne. Deweloperzy budują mniej niż dwa, trzy lata temu, a chętnych na zakup mieszkań jest wciąż dużo. Mało towaru i dużo chętnych – to nie może wpłynąć na obniżkę cen. Jeśli wierzyć firmom, nie robią one nic innego, jak tylko bronią marż – podwyżki cen mieszkań mają im jedynie zrekompensować wyższe koszty.

Trudno więc mówić, że na rynku mieszkaniowym mamy cenową bańkę. Ponad dekadę temu popyt był nakręcany kredytami sięgającymi nawet ponad 100 proc. wartości nieruchomości. Dziś przeciwnie, konieczny jest wysoki wkład własny. Wtedy na mieszkania rzucili się spekulanci chcący zarobić na szalonym trendzie wzrostowym. Dziś inwestorzy kupują głównie na wynajem – i jeśli tylko ceny nowych mieszkań okażą się za wysokie w stosunku do możliwego do uzyskania czynszu, ci kupcy odpłyną z rynku.

Podkreśla się, że Polacy dobrze zarabiają i stać ich na kupowanie mieszkań. Jak wynika z analiz firmy JLL, w szczycie boomu w 2017 r. za średnie wynagrodzenie miesięczne można było kupić 0,76 mkw. mieszkania. Dziś, po prawie dwóch latach, już 5 proc. mniej – mimo ciągłego wzrostu płac. Może to być sygnał, że na rynku robi się dość drogo. To jednak nic przy minionej szalonej hossie, gdy w 2007 r. za średnią pensję można było kupić 40 proc. mniej niż dwa lata wcześniej. To była prawdziwa bańka.

Rynek mieszkaniowy to domena prywatnych deweloperów. Przez lata rządy próbowały różnych programów – z mizernym skutkiem wobec strukturalnego niedoboru szacowanego na nawet 2 mln lokali. Czy w obietnicach wyborczych znajdziemy nową jakość? Raczej odgrzewane kotlety i pobożne życzenia.