Nowy system naboru kadr do Sądu Najwyższego jest całkowicie odmienny od poprzedniego i z tego powodu słusznie jest pod wnikliwą kontrolą opinii publicznej. Dobrze jednak, aby jego krytycy odnosili się do faktów, a nie własnych wyobrażeń, a stan obecny porównywali nie z wymarzonym przez siebie, a obowiązującym poprzednio w naszym kraju. Kandydowałem (nieskutecznie) w ostatnim naborze do Sądu Najwyższego i mogę podzielić się z wrażeniami, od środka, z działania nowego systemu rekrutacyjnego. Otóż zdecydowanie przerzuca on na kandydata ciężar udowodnienia, że zasługuje on fotel sędziego Sądu Najwyższego. Działa tu stara zasada rzymska ei incubit probatio, qui dicit, non qui negat. Jeżeli kandydat nie udowodni, to nie zostanie wybrany na sędziego. Tylko tyle i aż tyle.
Czytaj także: Wątpliwy nabór grozi „dyktaturą ciemniaków" - Kardas i Gutowski o naborze do SN
To kandydat musi zebrać i przedstawić dokumentację ze swej dotychczasowej drogi zawodowej, dyplomy i zaświadczenia poświadczające kwalifikacje zawodowe, kursy i szkolenia, przedstawić opinie i rekomendacje przełożonych, wykazy i wydruki publikacji, załączyć kopie wydanych przez siebie wyroków, sporządzonych apelacji i skarg kasacyjnych, opinii prawnych albo sporządzonych aktów notarialnych. Z informacji o kandydatach, przedstawianych na posiedzeniu plenarnym KRS wynika jednak, że KRS nie poprzestaje na informacjach przedstawionych przez kandydatów, ale i samodzielnie poszukuje o nich informacji. Ściągane były akta osobowe z instytucji, w których kandydaci są, albo byli zatrudnieni, odbywali aplikację, albo są wpisani na listy zawodowe. Dokonana została kwerenda danych internetowych, oraz zostały ściągnięte dane z systemów informatycznych policji. Dało to KRS-owi znacznie szerszą wiedzę, niż wynikająca z typowego zaświadczenia o niekaralności. Być może nawet taką wiedzę sprzed lat, o której sami kandydaci zapomnieli...
A jakie były owoce tak szeroko zakrojonego zbierania informacji o kandydatach? Cóż, ja kandydowałem do izby kontroli nadzwyczajnej i spraw publicznych i mogę podzielić się refleksjami o naborze do niej. Ostatecznie, do izby kandydowało mniej więcej 60 kandydatów, czyli trzy osoby na miejsce. Wybranych zostało 12 profesorów, lub doktorów habilitowanych, oraz 8 sędziów apelacyjnych. Część z tych osób jest znana mi osobiście, część tylko z publikacji i mediów, ale nikogo z nich nie posądzałbym z góry o brak kwalifikacji do zajmowania urzędu sędziego Sądu Najwyższego. W tym systemie, albo i poprzednim. Jeżeli krytycy wiedzą o nich coś więcej, co dyskwalifikuje ich jako sędziów, to dobrze było, aby podzielili się z opinią publiczną swoją tajemną wiedzą.
W sumie jedynym konkretnym zarzutem wobec nowej procedury było to, że obecny nabór wzbudził znacznie większe zainteresowanie niż poprzednie. Dla porównania, w ciągu dwóch poprzednich lat kandydowało na stanowisko sędziego Sądu Najwyższego łącznie 18 osób na 12 miejsc. Czyli dowodem na obniżenie standardów ma być znacznie większa liczba kandydatów! Dziwaczny pogląd, bo racjonalnie rzecz ujmując, im więcej jest kandydatów, tym większa szansa na znalezienie lepszego kandydata. Formalne wymogi pozostały przy tym bez zmian, a rekordową liczbę chętnych przyciągnęła raczej chęć zasiadania w nowych izbach SN-u.