Negatywną, ale i immanentną specyfiką polityki – nie tylko polskiej – jest składanie przez polityków niewykonalnych deklaracji, co do czego muszą przecież Oni zdawać sobie sprawę. Często deklaracji nie tylko głupich, ale składanych kontra suwerenowi, na którego się jakże mocno powołują. Deklaracji niewykonalnych – czy to z braku środków finansowych, czy możliwości infrastrukturalnych lub po prostu dlatego, że nie pozwala na to prawo. A warto przypomnieć (szczególnie w dobie, gdy część komentatorów traktuje Brukselę jako ciało obce, jako czyste Zło), że prawo, do którego musimy się stosować, to nie tylko przyjmowane przez Sejm ustawy. To również orzeczenia sądowe (w aspekcie możliwych do przewidzenia orzeczeń w podobnych sprawach) oraz unijne normy, w tym jedna z ważniejszych – czyli zasada swobodnego przepływu kapitału.
Z tego też m.in. powodu zapowiadaną jeszcze w czasie kampanii wyborczej 2015 obietnicę repolonizacji mediów uważam za niewykonalną – przynajmniej w kształcie, o jakim mówią politycy PiS. Nie znajdziemy podstawy w postaci zagrożenia bezpieczeństwa publicznego przez „niemieckie media", jak to się dziś mówi po prawicowej stronie. Nie trzeba być wybitnym specjalistą instytucji wspólnotowych, by wiedzieć, że swoboda przepływu kapitału jest jednym z fundamentów Unii Europejskiej. Pomysł, by podważyć tę zasadę na poziomie krajowego prawodawstwa - jest dalece groźny. A w ostatecznym rozrachunku niewątpliwie szkodliwy dla kraju, który na takie rozwiązanie się decyduje. Komisja Europejska bez wątpienia zakwestionuje przepis, który dosłownie lub w sposób dorozumiany będzie preferował polski kapitał – na rynku medialnym czy jakimkolwiek innym.
Ministerstwo Kultury zapowiedziało, że do wakacji przedstawi projekt ustawy porządkującej rynek mediów. Taka ustawa jest potrzebna, ale obawiam się, że energia autorów może pójść w nieodpowiednim kierunku. Przepisy antykoncentracyjne to dobry pomysł, lecz nie mogą one powstawać pod presją krajowej polityki i ksenofobicznych uprzedzeń. A co z kwestią, której rozwiązanie od dawna postulują dziennikarze i lokalni wydawcy? Chodzi o wydawanie przez gminy własnych gazetek, które są folderami reklamowymi polityków, finansowanymi z naszych kieszeni, a przy okazji uderzają mocno w niezależne media. Jak na razie każdy kolejny rząd jest głuchy na postulaty zmiany tej sfery.
Partia PiS, mówiąc o repolonizacji rynku mediów wzorem Francji czy Niemiec, wprowadza Polaków w błąd. Oczywiście nie po raz pierwszy. Przepisy regulujące ten rynek (notabene o wiele łagodniejsze, niż chce rządząca obecnie partia) powstawały w zupełnie innych warunkach. Po to mianowicie, aby chronić strukturę rynku, z silnymi rodzimymi, już istniejącymi wydawnictwami. W Polsce silne wydawnictwa to zagraniczny kapitał. Dlatego, że rodzimy kapitał nie mógł bądź nie chciał inwestować w tytuły, często będące na krawędzi finansowego bankructwa.
Manipulacją po wtóre jest wmawianie, że co do zasady zagraniczni wydawcy realizują w Polsce swoje polityczne cele, oczywiście wrogie obecnej władzy. Trzeba również zauważać, iż media nie są po to, aby sprzyjały władzy, więc nawet jeśliby wszystkie media miały kapitał polski – w żaden sposób nie byłoby pewnym, czy byłyby pro czy też kontra obecnej władzy. No może poza sytuacją podporządkowania wszystkich mediów Telewizji TVP. Media to przecież pracujący w nich ludzie i czytelnicy oraz widzowie. Każdy ma poglądy, które go określają – pisze, czyta, ogląda, mówi to – co jemu odpowiada, w co wierzy. Media Ringier Axel Springer Polska mają wyrazisty profil polityczny, ale nawet najbardziej podejrzliwi zwolennicy PiS będą mieli problem z doszukaniem się politycznej wrogości w magazynach modowych Burdy, dwu-tygodniach czy tygodnikach towarzyskich albo w regionalnych dziennikach Polskapress. Nie sposób znaleźć zgodnej z prawem odpowiedzi na pytanie – dlaczego obecne media mocno prawicowe, mające polskich wydawców – mogą wydawać pisma polityczne – zaś te mające wydawców właścicieli zagranicznych – już nie.