Piotr Paduszyński: czy na pewno znieść sankcję karną za pomówienie

Przeniesienie odpowiedzialności za pomówienie w sferę jedynie prawa cywilnego w praktyce oznacza całkowite zdjęcie jej z autora wypowiedzi.

Aktualizacja: 16.03.2019 15:45 Publikacja: 15.03.2019 07:54

Piotr Paduszyński: czy na pewno znieść sankcję karną za pomówienie

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Jak można karać za słowo? To pytanie jest sensem tekstu pana red. Wojciecha Tumidalskiego pt. „Pora zlikwidować sankcję karną za słowo". Przeczytałem go z uwagą. Jednak nasunął mi on kolejne pytania. Np. jak można karać za samochód? Jak można karać za młotek? Albo za nóż, którym się kroi chleb, albo za wiele innych rzeczy? Czy w ogóle można karać za jakiekolwiek narzędzie? I czy rzeczywiście w każdej sytuacji wystarczające będą jedynie środki cywilne i zwykłe roszczenie o zapłatę odszkodowania lub zadośćuczynienia?

Warto zresztą pamiętać, że sankcją karną za słowo będzie nie tylko odpowiedzialność karna za pomówienie czy zniewagę, ale i ściganie oszustwa, podrobienia dokumentu, nawoływania do nienawiści, często także mobbingu, naruszenia tajemnicy państwowej, zawodowej czy służbowej, a także przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego. W tych wszystkich czynach zabronionych działanie sprawcy sprowadza się przecież zazwyczaj do jednego lub wielu słów napisanych bądź wypowiedzianych. Oczywiście żadne z tych przestępstw nie zahacza o sferę wolności słowa, tak istotną i dla naszej wolności, i dla stabilności naszej demokracji. Jednak skoro wyraża się oczekiwanie, aby zlikwidować sankcję karną za słowo, to trzeba pamiętać, że przestępstwa popełnione słowem to nie tylko czyn z art. 212 kodeksu karnego. Zresztą to ostatnie przestępstwo, jakkolwiek najczęściej jest popełniane słowem, to jednak niewyłącznie. Można kogoś pomówić także obrazem, a czasem i samym gestem. To też będzie odpowiedzialność karna z art. 212 k.k., choć słowa żadne nie padły.

Też się kiedyś zastanawiałem nad sensownością istnienia w naszym porządku prawnym ww. przepisu. Zwolennikami jego usunięcia są przede wszystkim dziennikarze, prawnicy, którzy doradzają prasie i reprezentują dziennikarzy, jak również w znacznej mierze klasyczni cywiliści, którzy na salach karnych się nie pojawiają. Często pada wtedy argument, że wystarczą środki cywilne. Tylko, czy rzeczywiście? Pomówieniem można przecież ofierze złamać życie. Pozostanie ona z koniecznością czasem długotrwałego oczyszczania się z niego i życia z nim przez lata, bo sprostowanie lub przeprosiny nie przez wszystkich bywają czytane. Co więcej, nie istnieje w naszym systemie prawnym kara cywilna znana z systemu prawa amerykańskiego, gdzie kwoty zasądzane często szokują.

Wyjście dla zamożnych

Mamy co prawda możliwość zasądzenia odpowiedniej kwoty na cel społeczny, tyle że to rozwiązanie preferuje ludzi zamożnych. Oni mają środki na pokrywanie dodatkowych 5 proc. opłaty sądowej, a później na płacenie za egzekwowanie zasądzonej należności, z której mieć będą jedynie satysfakcję moralną. Ludzi mniej i średnio zamożnych nie stać na dokładanie sobie kosztów do doznanej krzywdy. Co więcej, w istocie przeniesienie odpowiedzialności za pomówienie w sferę jedynie prawa cywilnego w praktyce oznacza zdjęcie jakiejkolwiek odpowiedzialności z autora pomówienia. Procesy o naruszenie dóbr osobistych przez media toczą się przecież przede wszystkim przeciwko wydawcom, którzy mają większe środki niż często niezamożny dziennikarz. Pokrzywdzony dostanie większe zadośćuczynienie od zamożnej redakcji niż od autora, który często będzie od niego uboższy. Samo zestawienie sytuacji majątkowej obu stron prowadzić będzie do zasądzenia mniejszych kwot, niż byłyby zasądzone od wydawcy. Oczywiście można pozywać i wydawcę, i autora. Można też pozwać redaktora naczelnego. Tyle tylko, że nie zwiększa to dla powoda wysokości zadośćuczynienia. Za to zwiększa jego ryzyko procesowe, gdyby jednak proces przegrał. Zapłaci wtedy nie pojedyncze koszty procesu, ale podwójne lub potrójne. Więc po co bez korzyści bardziej ryzykować? To się po prostu nie opłaca.

Z drugiej strony pomówienie z art. 212 k.k. to nie tylko odpowiedzialność dziennikarska. To także odpowiedzialność użytkowników mediów społecznościowych, ludzi wysyłających zniesławiające informacje pocztą elektroniczną lub tradycyjną. To często także odpowiedzialność tych, którzy tak czy inaczej będą odporni na proces cywilny, bo nic nie mają i nic im się nie da zabrać w egzekucji. Takim można nakazywać publikację przeprosin lub zasądzać od nich dowolne kwoty po to jedynie, by nie dostać nic poza rachunkiem od własnego adwokata i pokwitowaniami za opłacone koszty sądowe i egzekucyjne. „Nie mam Pana płaszcza, i co mi Pan zrobi?" – to zdanie wbrew pozorom nadal jest aktualne. Teraz jest w prostszej wersji – nie mam i co mi zrobisz? Recepty na taką sytuację krytycy art. 212 k.k. nie oferują. A przecież wtedy i tylko przy umyślnym działaniu sprawcy pokrzywdzony jedynie w prawie karnym może szukać praktycznej ochrony. Krytycy art. 212 k.k. chcieliby mu tę ochronę odebrać.

Sformułowanie: „Pora zlikwidować sankcję karną za słowa", zawiera też wypaczające uproszczenie. To nie jest sankcja za słowa, ale za ich niewłaściwe użycie. I to za użycie umyślne.

Błąd czy działanie umyślne

Nie jestem w stanie zaakceptować skazania kogoś za błąd w tekście lub za kolokwializm, chociaż wiem, że takie przypadki się zdarzają. Prawnicy i przedstawiciele innych profesji żyją bardzo często w swoim środowisku, operują zbyt precyzyjnym i zbyt zamkniętym językiem. Często z tego powodu są dla odbiorców mało strawni. Naszym klientom (i postronnym obserwatorom) to, czy rozstrzygnięcie będzie się zwało postanowieniem, wyrokiem, decyzją czy zarządzeniem, jest obojętne. Liczy się to, czy wygrają, czy im to coś nazwane tak lub inaczej da jakieś uprawnienie czy je zabierze. Tak samo nie zwracają uwagi na różnice pomiędzy postępowaniem procesowym i nieprocesowym przed sądami cywilnymi, pomiędzy śledztwem i dochodzeniem w postępowaniu karnym, jak również pomiędzy postępowaniem wyjaśniającym a  postępowaniem dyscyplinarnym. Czytając relacje prasowe z naszych spraw, często się łapiemy za głowę z uwagi na uproszczenia lub nieprawidłowe używanie terminów prawnych przez dziennikarzy. Jednak gdy chcemy to prawniczo precyzyjnie przedstawić dziennikarzowi, który ma z naszego przydługiego wywodu upleść informację prasową na kilkanaście zdań (z czego jedno lub dwa z naszej wypowiedzi), to często widzimy przerażenie w jego oczach.

Myślę, że niewiele inaczej przedstawiała się sytuacja w sprawie karnej wytoczonej przez pana sędziego Wojciecha Łączewskiego dziennikarzowi tygodnika „Sieci". Dziennikarz użył sformułowania zbyt uproszczonego, pana sędziego – na którego prasa PiS-owska wylała dużo niemiłych słów – to zabolało, bo w środowisku prawniczym, w którym on żyje na co dzień, rozróżnienie między postępowaniem wyjaśniającym w sprawach dyscyplinarnych a postępowaniem dyscyplinarnym jest oczywiste i istotne. Słowa zawarte w materiale prasowym były oczywiście sprzeczne z prawdą opisaną w precyzyjnym języku prawnym. Skoro dziennikarz podał nieprawdę co do faktów (czy jego słowa były sprzeczne z prawdą pojmowaną w języku potocznym, którego używa prasa, to już wysoce dyskusyjne), to musiał się zmierzyć z procesem karnym, który przegrał. Jednak żeby przypisać mu przestępstwo, sąd musiał przyjąć coś więcej niż błąd, kolokwializm czy zwykłą niekompetencję lub niewiedzę. Musiał przyjąć umyślność. Jak do tego doszedł, pozostaje dla mnie tajemnicą, zwłaszcza wobec powszechnego przeinaczania pojęć prawnych w materiałach prasowych. Jednak ta sprawa nie jest argumentem za usunięciem z naszego porządku prawnego art. 212 k.k.

Jeżeli dziennikarz popełnił błąd z takiego lub innego powodu, to w świetle tego przepisu nie powinien zostać skazany. Jeżeli podał nieprawdę świadomie (w co wątpię) i złośliwie, to powinien zostać skazany. Myślę, że w tym drugim przypadku niewielu dziennikarzy stanęłoby w jego obronie. Ja zakładam błędne przypisanie dziennikarzowi umyślności działania przez sądy obu instancji, które wynika ze zbytniego przywiązania prawników do zamkniętego języka prawniczego, którym się na co dzień posługują, zapominając, że inni świat postrzegają i opisują w mniej precyzyjnym języku potocznym. I dlatego dla mnie ta sprawa jest z jednej strony raczej powodem refleksji nad zbyt formalistycznym używaniem języka przez prawników, a z drugiej powodem do działania rzecznika praw obywatelskich i szansą pokazania tego, że stoi on ponad podziałami w naszym społeczeństwie. Jest też szansą na przetestowanie instytucji skargi nadzwyczajnej, gdyż sprawa wprost dotyczy praw i wolności obywatelskich. I to nie tylko skazanego dziennikarza, ale też oskarżającego sędziego, o czym przecież nie wolno zapominać.

Autor jest łódzkim adwokatem

Jak można karać za słowo? To pytanie jest sensem tekstu pana red. Wojciecha Tumidalskiego pt. „Pora zlikwidować sankcję karną za słowo". Przeczytałem go z uwagą. Jednak nasunął mi on kolejne pytania. Np. jak można karać za samochód? Jak można karać za młotek? Albo za nóż, którym się kroi chleb, albo za wiele innych rzeczy? Czy w ogóle można karać za jakiekolwiek narzędzie? I czy rzeczywiście w każdej sytuacji wystarczające będą jedynie środki cywilne i zwykłe roszczenie o zapłatę odszkodowania lub zadośćuczynienia?

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Co dalej z podsłuchami i Pegasusem po raporcie Adama Bodnara
Opinie Prawne
Ewa Łętowska: Złudzenie konstytucjonalisty
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Podsłuchy praworządne. Jak podsłuchuje PO, to już jest OK
Opinie Prawne
Antoni Bojańczyk: Dobra i zła polityczność sędziego
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Likwidacja CBA nie może być kolejnym nieprzemyślanym eksperymentem