Ledwie 28 miesięcy upłynęło od października 2017 r., gdy ministrowie ds. tajnych służb – Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik – prezentowali projekt ustawy o jawności życia publicznego, która poszerzała krąg urzędników zobowiązanych do ujawniania oświadczeń majątkowych, zobowiązywała do przejrzystości umów spółki Skarbu Państwa i innych korzystających z państwowych środków. Projekt nie dotarł nawet do Sejmu i dziś o jawności nikt już mówić nie chce. Przeciwnie: przed Trybunałem Konstytucyjnym staje wniosek I prezes Sądu Najwyższego, która uznała, że obywatele chcą wiedzieć za dużo. Jej zdaniem sąd czy urząd nie musi ujawniać, kto z jego pracowników korzysta ze służbowych samochodów, kart kredytowych czy parkingów.
Skąd ta zmiana frontu? Niechęć do patrzących na ręce to od lat uniwersalny i nieodłączny element sprawowania władzy. Każdej władzy, która uważa, że lepiej działać w zaciszu gabinetów bez oglądania się na opinię publiczną. Po raz pierwszy wniosek do TK kwestionujący ustawę o dostępie informacji publicznej wypłynął z Sądu Najwyższego jeszcze w 2013 roku, za prezesury nieżyjącego już Stanisława Dąbrowskiego. Jego następczyni prof. Małgorzata Gersdorf przez kilka lat go podtrzymywała, a wycofała dopiero, gdy skład Trybunału radykalnie się zmienił.
Czytaj także:
Wniosek prof. Małgorzaty Manowskiej ma wyręczyć rządzących, by rękoma sędziów Trybunału spiąć łańcuch tajności. Inne jego ogniwa to ustawa o służbie zagranicznej z tzw. tajemnicą dyplomatyczną i zmiany w kodeksach karnych zamykające dostęp do informacji o zamkniętych już śledztwach. Jakby tego było mało, przepisy covidowe też zezwalają na opóźnianie w udostępnianiu informacji.