Jak poinformował Newsweek, za naprawę samolotu zbierano pieniądze od pasażerów. Po wylądowaniu w Chinach okazało się bowiem, że awarii uległa pompa hydrauliczna, a za naprawę trzeba zapłacić gotówką.

Narodowy przewoźnik ma fatalną passę, bo jeszcze nie ucichły echa strajku personelu pokładowego i dyscyplinarnych zwolnień dokonanych przez prezesa spółki. W październiku trzeba było z tego powodu odwoływać loty. Teraz doszła kuriozalna sytuacja z płatnością za naprawę usterki. Początkowo LOT zaprzeczał, by zbiórka wśród pasażerów w ogóle miała miejsce. Potem potwierdzono jednak, że taka sytuacja miała miejsce. - Nasz pracownik chciał maksymalnie przyspieszyć wylot i tak już opóźnionego samolotu do Polski. Jednak nigdy na żadnym etapie nie powinien angażować pasażerów w pozyskiwanie części albo pieniędzy – tłumaczył przedstawiciel spółki.

Zdaniem Furgalskiego, za całkowicie niepoważne należy uznać postępowanie przedstawiciela Boeinga. – To nie bazar, gdzie handluje się marchewką. W poważnym koncernie płatności następują po wykonaniu prac i przedstawieniu faktury, a obrót jest bezgotówkowy. Tak funkcjonuje cywilizowany świat – mówi Furgalski. Ale ekspert ma zastrzeżenia także do LOT-u. – To kolejny gwóźdź do medialnej trumny firmy. Wśród pasażerów utrwala się przekonanie, że jest bardzo źle, skoro trzeba się zrzucać na jakieś części zamienne – mówi Furgalski.

LOT zaraz po wylądowaniu samolotu w Warszawie zwrócił pasażerom pieniądze pożyczone na naprawę. W ramach przeprosin dostali oni vouchery na kolejny lot.