Status europosła zawsze był atrakcyjny. Ale w niepewnych czasach, w jakich dziś żyjemy, ma zalety szczególne. Gdy dziesiątki milionów Europejczyków staje wobec groźby utraty pracy, setki tysięcy przedsiębiorców obawia się bankructwa, a Angela Merkel, Emmanuel Macron i inni przywódcy idą na trudne kompromisy, byle uratować Unię, deputowani ze Strasburga mogą bez żadnej odpowiedzialności przed odległymi wyborcami i bez obaw o utratę dochodów lansować radykalne i medialnie atrakcyjne postulaty. Jak to się stało raz jeszcze, w środę, w odniesieniu do praworządności.

Wspólnota nie z tego będzie jednak rozliczona przez obywateli Zjednoczonej Europy. O ocenie jej przydatności zdecyduje skuteczność, z jaką działała, gdy uderzył najgłębszy kryzys od ostatniej wojny. Ten test nie wychodzi zaś najlepiej. Za oceanem Kongres uchwalił wart 2,2 bln dol. program pomocy na czas pandemii (CARES) już w marcu. Teraz szykuje kolejny sięgający biliona. W Brukseli dotychczasowe inicjatywy, jak pakiet pomocy w walce z bezrobociem Sure (100 mld euro) czy linia kredytowa Europejskiego Banku Inwestycyjnego dla przedsiębiorców (200 mld euro), miały zupełnie inną skalę. Przełom ma zapewnić lansowany od miesięcy Fundusz Odbudowy, na który składa się 390 mld euro darowizn (ok. 4 tys. zł na mieszkańca) uzupełniony 360 mld euro preferencyjnych kredytów. Blisko rok od pojawienia się koronawirusa w Europie tych środków nikt jednak jeszcze nie widział. I długo nie zobaczy.

Mimo porozumienia na szczycie 10 grudnia umowa ma jeszcze przed sobą długą drogę. Musi być ratyfikowana nie tylko przez Parlament Europejski, ale także 27 krajów członkowskich. Zwykle zajmuje to ok. dwóch lat, m.in. z powodu procedur w kraju, który najgorzej poradził sobie z pandemią w Europie – Belgii. Tu decyzję musi podjąć siedem parlamentów.

Z uwagi na wyjątkowe okoliczności tym razem proces ratyfikacji ma przebiegać wyraźnie szybciej. Ale nawet jeśli się tak stanie, nie uruchomi to natychmiast strumienia dotacji. Do tego potrzebne jest zatwierdzenie przez Brukselę programów wykorzystania środków. Taki warunek postawiła w szczególności Holandia, nie chcąc pamiętać, jak wiele w czasach prosperity korzystała na dostępie do rynków południa Europy i podkradaniu dochodów fiskalnych sąsiadów dzięki budowie raju podatkowego.

Rządy narodowe nie mogły tak długo czekać. Każdy na skalę swoich możliwości uruchomił więc własne programy pomocy. W przypadku Niemiec są warte ponad 500 mld euro. Ponieważ innych na taką hojność nie stać, ma to fatalne skutki dla jednolitego rynku, gdzie wszystkich powinny obowiązywać identyczne warunki konkurencji. Dla wielu pomoc z Brukseli dotrze za późno: gdy firmy zbankrutują, a bezrobotni długo nie odzyskają źródeł dochodów. Czy w akcie desperacji wyborcy po raz pierwszy będą domagali się wyjaśnień od europejskich parlamentarzystów? A może nawet ich wymienią? Dla przyszłości integracji byłoby to bardzo dobre.