Kto oprócz sekretarza generalnego Jensa Stoltenberga brał udział w przecinaniu, a zwłaszcza czy przyczynił się do tego prezydent Andrzej Duda – to pewnie najatrakcyjniejsza kwestia. Nie mam wystarczającej wiedzy, by ją rozstrzygnąć, ale nie tylko dlatego zajmę się tą mniej atrakcyjną: stanem sojuszu. Bo ważniejsze jest, że niezależnie od tego, iż bomba nie wybuchła – bo na spotkaniu przywódców NATO pod Londynem nie doszło do złamania jedności – to inne tykają i tykać będą.

Najgłośniej ta turecka. Prezydent Recep Erdogan groził wetem w fundamentalnej sprawie – obrony krajów najbardziej (co widać po działaniach wielkiego sąsiada) zagrożonych. Przy okazji wyciągnął na wierzch skrzętnie ukrywaną kwestię planów obronnych, które określają, jaka konkretnie jednostka z konkretnego kraju ma przyjść z pomocą zaatakowanym państwom bałtyckim i Polsce.

Nie ma weta, kabelek przecięty, plany są podobno jeszcze lepsze niż wcześniej. Ale niepewność wobec Turcji pozostała. Czy współpracując w kluczowych sprawach z Rosją, której dotyczą przecież te plany obronne, poważnie myśli o swojej przyszłości w NATO? Jeżeli nie, to nie tylko zmieniłby się polityczno-militarny układ sił u wrót Europy, ale byłby to też koniec eksperymentu z państwem muzułmańskim jako częścią świata zachodniego. I to w czasie, gdy rola islamu, także na Zachodzie, rośnie. Grunt pod zderzenie cywilizacji byłby gotowy.

Trochę przycichła, ale wciąż tyka, bomba francuska: prezydent Macron raczej nie pogrzebał na dobre swojego pomysłu na zaprowadzenie nowego ładu światowego z Rosjanami. W każdej chwili lont może podpalić też Donald Trump.

Wszystko to skłania do tego, by nie pokładać całej nadziei w tym, że sojusznicy nigdy nie zawiodą. Im silniejszy kraj, tym spokojniej może się przysłuchiwać odgłosom tykania.