Pod koniec roku służba zdrowia zwalnia. W niewielu szpitalach przyjmowani są planowi pacjenci, łóżka zajmują ci ze szpitalnych oddziałów ratunkowych (SOR), którymi trzeba było się zająć w trybie pilnym i których nie można odesłać ze względu na ostry stan. Operacje cieśni, stawów, woreczków żółciowych i kolan muszą poczekać do stycznia czy lutego. Trudno się dziwić lekarzom, dyrektorom i ordynatorom, że nie chcą robić czegoś, za co im nikt nie płaci. I tak wiadomo, że przez przyjęcia z SOR norma zostanie przekroczona, a pieniędzy można się spodziewać tylko za 102 proc. wykonanego planu.

To się nazywa oficjalnie „racjonalizacja wydatków". Kiedyś też były oczywiście problemy z nadwykonaniami – NFZ oficjalnie twierdził, że nie będzie płacić, ale potem, w okolicach marca, nastroje zaczynały być cieplejsze i lód puszczał. Pieniądze za nadwykonania się pojawiały, może nie za wszystkie operacje i zabiegi (zwykle było to 30–80 proc.). Metodą ciągnących się negocjacji z płatnikiem szpitale jakoś sobie radziły.

Teraz dzięki nowemu algorytmowi wyliczania ryczałtu nie ma co liczyć na pieniądze za nadwykonania powyżej 102 proc. limitu. W dodatku pieniądze za przekroczenie wypłacone mogą być tylko wtedy, gdy jakiś inny szpital w regionie wykona mniej operacji. To prawda, że poprzedni system był oparty na hipokryzji: szpitale udawały, że nadwykonań robić nie będą, a NFZ udawał, że nie zapłaci za nie. Ale efekt był taki, że raczej nikt nie dzwonił do pacjentów umówionych np. na koniec listopada, żeby im powiedzieć, że z operacji nici i mają czekać do lutego. A przynajmniej zdarzało się to rzadziej. „No przecież ktoś tych ludzi leczyć musi!" – mówili sobie ordynatorzy i przyjmowali emeryta na oddział.

W XXI w. już się wydawało, że traktowanie państwowej, gwarantowanej konstytucyjnie ochrony zdrowia jako rynkowej usługi opartej na relacji klient–biznesmen to już zamierzchła przeszłość. PiS z dumą nosiło aureolę zbawcy ludu i dobroczyńcy rozdającego bezpłatne leki seniorom. Minister Konstanty Radziwiłł napisał jednak ustawę, która nie pozwala nikomu nawet na – nasze genetycznie chyba zakodowane – przymykanie oka.

W Warszawie na operację cieśni (schorzenie to uniemożliwia choremu m.in. trzymanie w rękach drobnych nawet przedmiotów) trzeba czekać około dwóch lat. I wszystko po to, żeby usłyszeć, że przed pacjentem jeszcze kolejne miesiące męki? Operacja łąkotki w prywatnych klinikach kosztuje kilkanaście tysięcy złotych. Każdy inny zabieg operacyjny to tysiące złotych. Ministerstwo Zdrowia na pewno o tym wie. I wie też, że dla większości pacjentów alternatywa nie istnieje. Będą czekać, chyba że wcześniej problem rozwiąże się sam... I może o to chodzi.