Przynajmniej od lata 2018 roku zablokowanie budowy Nord Stream 2 stało się kluczowym celem amerykańskiej – zarówno Białego Domu, jak i Kongresu – polityki wobec Europy. Inicjatywa grupy wpływowych senatorów pracujących nad ustawą, która nałoży kary na firmy kładące rurociąg na dnie Bałtyku, jest logiczną tego konsekwencją.

To także sukces polskiej dyplomacji. Żaden kraj Unii nie naciskał na to z taką determinacją, choć oznaczało to narażenie się najpotężniejszemu państwu Wspólnoty – Niemcom. Przez lata Berlin lekceważył polskie stanowisko w tej sprawie, powtarzając wbrew oczywistym faktom, że jest to projekt wyłącznie komercyjny. Później jednak Niemcy zaczęły zmieniać zdanie. W szczególności postanowiły przystąpić do lansowanej przez Warszawę inicjatywy Trójmorza, aby nie pozostać poza siecią importu amerykańskiego gazu skroplonego.

Teraz sprawa jest jeszcze poważniejsza. Jeśli projekt ustawy zostanie przyjęty przez Kongres, budowa Nord Stream 2 może zostać opóźniona o lata, jeśli w ogóle do niej dojdzie. Wbrew wszelkim oczekiwaniom może się więc okazać, że nawet w strategicznych kwestiach Rosja i Niemcy muszą brać pod uwagę stanowisko Warszawy.

Ale równie trudnym jak przekonanie Amerykanów do sankcji zadaniem będzie teraz dla polskich władz umiejętne zarządzanie tym sukcesem. Po wielu wstrząsach w ostatnich trzech latach stosunki polsko-niemieckie nieco się uspokoiły. Pomimo kampanii wyborczej nawet najbardziej drażliwe kwestie, jak kontrola mediów przez niemiecki kapitał czy reparacje wojenne, zeszły na dalszy plan. Jeśli Prawo i Sprawiedliwość wygra wybory na jesieni, Berlin będzie ostatecznie gotowy uznać partię Jarosława Kaczyńskiego za takiego samego partnera, jakim wcześniej była Platforma Obywatelska. Rozwój współpracy gospodarczej zobowiązuje: w ubiegłym roku po raz pierwszy polski eksport do Niemiec był większy od eksportu francuskiego do RFN.

Spór o Nord Stream 2, choć kluczowy, nie powinien tego wszystkiego zniweczyć. Los blokady rurociągu jest teraz w rękach Amerykanów. I niech tak zostanie.