Dalej zapanował chaos. Z jednej strony mieliśmy szumne deklaracje Antoniego Macierewicza o błyskawicznej budowie silnych jednostek, z drugiej rzeczywistość, czyli mozolne tworzenie kolejnych brygad. Na to nałożyły się dziwaczne decyzje formalne dotyczące podporządkowania WOT bezpośrednio Ministerstwu Obrony, a nie włączenia ich do struktur sił zbrojnych.

Jak dziś piszemy, okazało się również, że żołnierze rodzącej się w bólach formacji nie za bardzo mają gdzie się szkolić i uczyć współdziałania z innymi rodzajami wojsk. A po odejściu Macierewicza z MON coraz częściej pojawiają się pytania, czym ta obrona terytorialna właściwie ma się zajmować. Słowem, Polska funduje sobie wojsko, tylko nie wiadomo w jakim celu.

Taka jest cena improwizacji, która towarzyszy tworzeniu obrony terytorialnej. Sama idea nie jest zła, WOT mogłyby odegrać względnie istotną rolę w zwalczaniu współczesnych zagrożeń, ze słynną wojną hybrydową na czele. Tyle że dobrych formacji nie buduje się wyłącznie na fali wojskowo-obronnego wzmożenia, a efektów nie należy oczekiwać natychmiast, tylko po latach ciężkiego, profesjonalnego szkolenia. Chyba że chcemy mieć armię kilkudziesięciu tysięcy ludzi na pewno pełnych dobrych chęci, ale z mglistym pojęciem o tym, co mają robić w wojsku.

Nowi szefowie resortu obrony będą musieli zdecydować, czym mają być WOT i jak do tego celu zmierzać. Czy nadal czynić to w stylu oznaczającym dużo słów i niekoniecznie tyle samo efektów, czy jednak poważnie pochylić się nad sprawą, dać sobie więcej czasu i tworzyć jednostki o możliwie jak największej wartości. Oczywiście, jest jeszcze trzecia możliwość – zacząć mniej lub bardziej dyskretnie wygaszać całe przedsięwzięcie jako niechciany spadek po Antonim Macierewiczu. Spadek, który kosztował setki milionów złotych i z którym nie wiadomo, co zrobić.